
Morderstwa, zabijanie, zakrwawione ręce, tortury, okrucieństwa – te elementy nierzadko współtworzą pejzaż wielu utworów dramatycznych – dywaguje nasza teatralna recenzentka Katarzyna Cetera, znana krakowska dziennikarka. Wewnętrzny świat wielu bohaterów stanowi metaforę ich wewnętrznych walk i uczucia dogłębnego cierpienia. Taka funkcja, choć świetnie spełniająca swoją rolę, prowadzi jednak wielokrotnie do zatarcia etycznego wymiaru zadawania śmierci.

Nie tylko Szekspir, ale też Stanisław Wyspiański mocno się nad zbrodnią i jej etycznym wymiarem pochylał. W ciągu XX wieku, doszło też w różnorodny sposób – do głosu dziedzictwo de Sade’a: zabijanie bowiem dostarczało niezwykłych wrażeń widzowi, jako badanie ludzkich możliwości w czynieniu zła, jako swoista – jak chcą niektórzy – metafizyka okrucieństwa. Groteska – skądinąd znakomicie sprawdzająca się w sztuce i w literaturze – może działać w kierunku oswojenia zabójstwa – pisała w jednym ze swoich szkiców o poświęconych twórczości Wyspiańskiego Maria Podraza – Kwiatkowska. O współczesnym apogeum zabijania, którego symbolem staje się rzeźnia, powiedziano już chyba wszystko. Warto jednak przypomnieć, że zadawanie śmierci to przede wszystkim bardzo ważny i trudny problem etyczny nie tylko dla Wyspiańskiego.
W obliczu okrucieństw XX wieku problem zbrodni zostaje uwikłany w historię, a także w głęboko i boleśnie odczuwany tragizm ludzkiej i narodowej egzystencji. Nie ulega jednak wątpliwości, że wielu autorów – także Wyspiański – usiłowało słowom: „Nie zabijaj!” przywrócić ich pierwotny sens jednoznacznego zakazu.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że krew u Wyspiańskiego występuje najczęściej w kontekście zabijania. Leje się owa krew wśród czynów zbrojnych, podczas walki o władzę, przy okazji wspomnień o rabacji. Spragnieni krwi są bohaterowie, ale i towarzyszące im Eumenidy, Harpie, Erynie, Kery. Niektóre dramaty, jak Bolesław Śmiały, są wręcz spowite oparami krwi. – dowodzi Podraza – Kwiatkowska. Wyspiański według badaczki lubił posługiwać się gestem Pigmaliona: ożywiał figury, postacie z pomników i gobelinów, bohaterów Homeryckich eposów, Biblii i przede wszystkim – herosów historycznych i legendarnych.

Podobnego ożywienia bohaterów mitologicznych dokonuje również Jonathan Littel w wydanej ponad piętnaście lat temu we Francji – a już w 2008 roku w Polsce – powieści LES BIENVEILLANTES. Utwór znany pod polskim tytułem ŁASKAWE napisany jest w formie fikcyjnych wspomnień Maximiliana Aue, byłego oficera SS biorącego podczas II wojny światowej udział w masowej eksterminacji Żydów na Ukrainie. Już sama powieść wzbudziła wiele kontrowersji, mimo to została uhonorowana Nagrodą Goncourtów oraz wyróżnieniem Akademii Francuskiej.
Wątpliwości – nie tylko etyczne – budzi przede wszystkim konstrukcja głównego bohatera powieści, Wiadomo, że Littell korzystał z pamiętników i opracowań historycznych, że Maksymilian Aue ma swój pierwowzór – to Leon Degrelle, belgijski faszysta, którego dziennik opisujący działania wojenne na wschodzie analizuje pisarz w innym utworze. Pomieszanie w jednej postaci tak wielu wyobrażeń o hitlerowskim oprawcy wydaje się zamierzeniem chybionym i osłabiającym wiarygodność samego przekazu. – pisze Sławomir Buryła w jednym ze swoich artykułów – Jeśli ŁASKAWE mają ukazywać infernalną grozę wojny, to Littell osiągnął swój cel, tak jak osiągają go takie dzieła, jak KREW NIEBA Piotra Rawicza czy MALOWANY PTAK Jerzego Kosińskiego. Jeśli chciał nas przenieść na drugą stronę i pokazać świat widziany oczyma mordercy, to udało mu się to zrobić. Ale jeśli miał na względzie oddanie jakiejś prawdy o psychopatologicznym wnętrzu kata, to wkroczył na teren artystycznie ciekawy, ale poznawczo miałki.
Według badacza portret namalowany prze Littella jest niespójny, bo przerysowany – z takim stwierdzeniem trudno polemizować, ale właśnie tę niespójność udało się wykorzystać i z tego pęknięcia uczynić atut. Dokonała tego Maja Kleczewska w wyreżyserowanej w Teatrze Śląskim adaptacji ŁASKAWYCH. Premiera tego przedstawienia odbyła się 18 listopada.

Sama reżyserka usiłuje opowiedzieć losy głównego bohatera przez pryzmat dwóch postaci – wiekowego już byłego nazisty, obecnie dyrektora fabryki koronek (w tej roli Roman Michalski) oraz młodego, pełnego wigoru, żywiołowego oficera SS – tu Mateusz Michalski mógł zaprezentować pełny wachlarz swoich aktorskich atutów. A mimo to Kleczewska – (choć niewykluczone, że wbrew intencjom autora powieści) utrwala obowiązujące kalki pojęciowe na temat nazistów: czyni kata subtelnym słuchaczem i wielbicielem muzyki klasycznej, aby pod taką powierzchnią ukryć duszę zbrodniarza. To bardzo rozpowszechniony portret hitlerowca – blond bestii rozmiłowanej w sztuce. Maksymilian Aue ma przy tym w swej naturze coś lucyferycznego. Dochodzi do tego jeszcze zmęczony życiem dekadent. Czy nie za wiele? – to nadal Sławomir Buryła.
Tytułowe ŁASKAWE, to Eumenidy – trzy Erynie, mitologiczne boginie uosabiające zemstę (karę i gniew) za wszelką nieprawość oraz… wyrzuty sumienia. Należały one do najstarszych bóstw panteonu greckiego. Mitologia mówi, że zrodziły się ze spadłej na Gaję krwi pozbawionego męskości Uranosa. Zamieszkiwały Ereb (Ciemności Podziemia). Ich rzymskimi odpowiedniczkami były furie. Ponieważ nie należało wymieniać ich imion, nazywano je przydomkami – Eumenides („Łaskawymi”), Semna („Czcigodnymi”) lub Araj („Klątwami”). Były trzy erynie: Alekto – (gr. Ἀληκτώ Alēktṓ) – niestrudzona; Tyzyfone – (gr. Τισιφόνη Tisiphónē) – mścicielka, wymierzająca karę (ta szczególnie prześladowała zabójców) oraz Magajra (gr. Μέγαιρα Mégaira) – wroga, zawistna.
Za sprawą bogów Erynie mogły przemienić się w Eumenidy – wtedy pomagały winowajcy zapomnieć o dokonanej potworności. Zadaniem Erynii było wysłuchiwanie skarg wnoszonych przez śmiertelników na młodzież obrażającą starszych, na dzieci odnoszące się źle do rodziców, na niegościnnych gospodarzy, na właścicieli domów i radnych miejskich, którzy niewłaściwie odnosili się do petentów, przede wszystkim jednak na zabójców. Stanowiły one personifikacje wyrzutów sumienia po złamaniu tabu – początkowo tylko tabu obrazy, nieposłuszeństwa albo przemocy stosowanej wobec matki.

Przydomek Łaskawych Erynie uzyskały właśnie dzięki historii, prowadzącej do wytworzenia się prawdziwego systemu sądownictwa w społeczeństwie ateńskim. Erynie bowiem ścigały i dręczyły Orestesa pobudzane przed ducha Klitajmestry – jako narzędzia boskiej sprawiedliwości. Bogowie – Apollo i Hermes – stanęli jednak po stronie Orestesa i pozwolili mu schronić się w Atenach. Gdy Erynie dopadły go i tam, Orestes błagał o pomoc boginię Atenę. Ta urządziła jego proces na Areopagu – był to według legendy pierwszy proces sądowy w starożytnej Grecji. Dwunastu obywateli ateńskich stanowiło ławę przysięgłych, a Atena nadzorowała proces, podczas którego obecni byli Apollo i Erynie. Liczba głosów za i przeciw egzekucji była równa, jednak Atena zdecydowała, że Orestes nie zostanie zabity. Erynie nie były specjalnie zadowolone z takiego obrotu rzeczy, ale Atena przekonała je, aby zaaprobowały tę decyzję i odtąd zamiast brać odwet na przestępcach stały się strażniczkami- bóstwami opiekuńczymi – w Atenach. To Atena zmieniła ich nazwę na Eumenidy i zarządziła, by odtąd takie sprawy rozstrzygano w sądzie drogą procesu.
U Wyspiańskiego działania zbrojne – i związane z tym zabijanie – niemal zawsze nacechowane jest negatywnie. Wyraźnie daje się odczytać z jednej strony niechęć do skalania czystych rąk krwią, z drugiej – wampiryczne (według koncepcji Marii Janion) pragnienie picia, nasycenia się krwią. Te przeciwstawne uczucia występują w wielu dramatach Wyspiańskiego – z jednej strony jest to wstręt do zabijania, z drugiej zaś współodczuwanie zarówno uczucia zemsty, jak i – tak drogiego Wyspiańskiemu – pragnienia wolności, odzyskania własnego państwa.
U Wyspiańskiego w NOCY LISTOPADOWEJ pod pomnikiem Sobieskiego pojawiają się Erynie – na wezwanie Hekate. Bogini magii, czarów, duchów i nekromancji wzywa Eumenidy, by przybyły i dokonały zemsty nad tymi, co „pogrzebali ziemię”. Eumenidy niczym swoiste zombie wychodzą spod ziemi – podobnie jak u Kleczewskiej niezidentyfikowane, snujące się po scenie postacie. Solski w jednej ze swoich adaptacji dramatu Wyspiańskiego usunął scenę pod posągiem Sobieskiego bez wahania, ale też bez większej szkody dla dramatu.

W jednym z utworów Johna Maxwella Coetzee ofiara pyta swego oprawcę: Czy łatwo panu przychodzi zasiąść potem do posiłku? Wyobrażam sobie, że odczuwa się potrzebę mycia rąk. Ale tu nie wystarcza żadne zwykłe mycie, wymaga to chyba posługi kapłańskiej, rytuału oczyszczenia, nie sądzi pan? Czegoś w rodzaju spowiedzi i pokuty dla zmazania grzechów – w ten sposób to sobie wyobrażam. W przeciwnym razie, czy możliwy byłby powrót do normalnego życia, do codzienności – na przykład, czy można bez tego usiąść przy stole i dzielić chleb z rodziną czy kolegami?. Taką spowiedź uczynił Maksymilian Aue przed zapełniona niemal do ostatniego miejsca widownia Teatru Śląskiego. Oto staje przed nami kat, który przeszedł długą drogę z uniwersum mordu i kaźni do świata fabryki koronek. Przeprowadził nas przez rzeczywistość, która jawi się nam jako najbardziej niepojęta, ale i jeszcze bardziej zatrważająca. Jak możliwy jest powrót do zwyczajności? Jak wygląda jego zwyczajność? Tego nigdy się nie dowiemy. Zarówno w powieści, jak i w spektaklu Kleczewskiej zarysowują się jednak wyraźne granice: pierwsza z nich oddziela moralność od zbrodni, a druga – uniwersum zbrodni od świata zwykłych ludzkich spraw.
Przedstawienie Kleczewskiej w Teatrze Śląskim warto zobaczyć. Monumentalna scenografia, konstrukcja muzycznej suity (nie pierwsza u Kleczewskiej i chyba nie ostatnia), wymowne sceny zbiorowe i doskonała synchronizacja ruchu scenicznego stanowią niewątpliwy atut tej wielowarstwowej konstrukcji. Warto też zauważyć wybitne role – nie tylko Mateusza Znanieckiego, ale także Grażyny Bułki (Heloise), Michała Piotrowskiego (Michaj – ale nie tylko) Marcina Szaforza (między innymi Hitler), Niny Zakharovej (Una), Jerzego Głybina (doktor Mandelbrod). Inna sprawa, że przy takim zamyśle reżyserskim niewiele brakuje, żeby cała ta misterna budowla rozsypała się – wystarczy słabsza dyspozycja jednego z aktorów (niestety – w przedstawieniu, które oglądałam, tak się zdarzyło). Kopiowanie pomysłów Krystiana Lupy też niedobrze świadczy o dyspozycji doskonałej przecież i utytułowanej reżyserki.

Obejrzałam ŁASKAWE w Katowicach w pierwszych dniach grudnia. Piękną fasadę Teatru Śląskiego w Katowicach przesłaniał wówczas lunapark z diabelskim młynem i karuzelami. Nie tylko zresztą przedświąteczna jarmarczna estetyka wokółteatralna przeszkadzała mi w odbiorze przedstawienia Może to chęć zawarcia w wielowymiarowym przecież przedstawieniu – a i tak trwającym ponad trzy i pół godziny – zbyt wielu znaczeń i kontekstów (ukraińskiego, polskiego, ogólnoludzkiego) – zacierała czytelność znaczeń i planów. Ale i tak – warto.
Katarzyna Cetera
zdjęcia – organizatorzy