
czyli
często miałam”pod górkę…
To kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się
niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej. – W kolejnej odsłonie moich wspomnień, gdy ma się świadomość sześćdziesięciu lat podroży z “muzyką pod rękę“, snuje refleksje na temat mojej ścieżki zawodowej. Ile razy sięgam po pióro nasuwają mi się przeróżne sytuacje związane z moją pracą, z jej sukcesami i niepowodzeniami na niwie artystycznej. Poniżej publikujemy piątą część wspomnień pani Bożeny Kwiatkowskiej, będącą także ważnym uzupełnieniem kulturalnej historii naszego miasta.

Wspominałam na początku mojego pisania, że treścią mojego życia była muzyka. Od poczęcia i istnienia. Mama śpiewała będąc ze mną w ciąży więc i ja nie mogłam nie umieć śpiewać. Od początku mojego dzieciństwa, już w wieku dwóch lat śpiewałam proste melodyjki.
Ojciec w miarę wolnego czasu uczył mnie i brata śpiewania. Pamiętam, jak śpiewał nam stare piosenki: syneczku mały, bajka o czterech grajkach, ta dorotka ta malusia, kołysanki. Dobrze pamiętam te melodie, bo później gdy sama zostałam babcią śpiewałam te piosenki mojej wnuczce Lilianie, śpiewał je też, swojej prawnuczce dziadziuś Julek, śpiewał wnukom – Dagmarze i Sławkowi. Zresztą wszyscy oni byli obdarzeni wybitnym słuchem (chyba tylko Dagmara nie została obdarzona muzycznymi zdolnościami; bardzo wcześnie wyjechała do Stanów, a tam już nikt nie zajmował się jej edukacją muzyczną.
Tak więc, rosłam w muzyce, karmiłam się muzyka, tańcem i śpiewem, pięknie też recytowałam. „Słowo i dźwięk” – to był mój pokarm codzienny… Wspomniałam na początku, że chciałam być dyrygentem, odkąd tylko zaczęłam rozróżniać i pojmować pracę mojego taty na scenie. Tato zajmował się głównie prowadzeniem chórów, to był jego specjalizacja. Jako amator – jeździł na przeróżne kursy dyrygenckie do Warszawy, a także pochłaniał cała dostępną wówczas literaturę muzyczna. Te książki do dzisiaj stoją u mnie na półkach w pracowni – pięknie oprawione w zielone płótno ze złoconymi literami. To one służyły mi również podczas studiów na Akademii Muzycznej w Krakowie. Dzisiaj to prawdziwe „biała kruki”.

Po ukończeniu Akademii Muzycznej na wydziale dyrygentury, myślałam, że będę mogła prowadzić jakiś chór lub zespół kameralny. Do dziś batuta, której używałam podczas egzaminu dyplomowego pozostaje wsunięta w struny harfy w moim mieszkaniu.

Powstało o niej sporo wierszy – „moja mala miłość, ukryta w strunach harfy… niech wciąż patrzę na nią…” Szkoda, że tak rzadko dane mi było czuć ją w dłoni, jej muzyczną energię, ognisty temperament, którym ja także zostałam obdarzona. Ten mały mały kawałek drewna pozostanie do końca moją wielka, niespełnioną miłością. Gdy dyrygowałam „czardasza”, w prawej dłoni trzymając batutę a lewą wybijając o moje dosyć zasobne udo tamburynem rytm – czułam, że żyję, że ma ono sens i smak.

Jeszcze dzisiaj słyszę to chwytające za serce łkanie batuty, wyrażające żałosny śpiew Orfeusza, który żegnał swoją Eurydykę. Ten fletowy lament antycznych kochanków z trzy aktowej opery skomponowanej przez Ch. W. Glucka, której premiera miała miejsce w 1762 r. w Wiedniu, pięknie interpretowała „moja etatowa flecistka” Anita Ruszel.

Stojąc na mojej „pace dyrygenckiej” (podest) czułam zawsze orkiestrę jako organiczną jedność a prowadzące poszczególne tematy instrumenty kosmiczny gwiazdozbiór – byłam jakby na „wyżynach muzy”…
Wielka szkoda, że orkiestra, partytura, instrumenty, „blacha i drewno” oraz smyki grały w mojej duszy i w sercu jakże krótko, jakże oszczędnie. Nie wiele miałam okazji do prowadzenia orkiestry – zawsze były tylko chóry… .
Jednakże te marzenia o własnej orkiestrze i chórze miały się jednak spełnić, szkoda tylko że trwało to tak krótko… Tak więc, pięć lat po ukończeniu akademii muzycznej otrzymałam propozycję prowadzenia chóru i orkiestry scholi dziewczęcej Puleale Ortantes działającej przy Bazylice Katedralnej w Tarnowie.
Nie będę teraz kontynuować tego tematu, ponieważ poświęcę mu osobny rozdział moich wspomnień. Jedynie nawiąże do batuty… do tego nie opisanego szczęścia, radości, dumy, gdy stałam na „pace” i prowadziłam koncert w Bazylice Katedralnej – było to misterium maryjne. Czułam łzy pod powiekami… Nie wiem czy była to nie wypowiedziana tęsknota, czy też nie nie wypowiedziana miłość… ukryta w głębi duszy, nie dostępna i nie ujawniana. Jedno jest pewne, przez całe moje życie miłość odgrywała u mnie zawsze „pierwsze skrzypce”. Minęło już 30 lat a ja wciąż pamiętam to, jakby było dzisiaj…

W Katedrze pracowałam tylko dwa lata (1985-1987), tylko tyle miałam swój chór i orkiestrę liczące w sumie 80 osób. Nikt też nie pamięta dzisiaj, że znaną na całym świecie nazwę tego chóru wymyślił mój ojciec.
Tak, jak i nikt nie pamięta (lub nie chce pamiętać), że byłam pierwszym zawodowym dyrygentem tego zespołu śpiewaczego, opracowywałam aranżacje na chór i orkiestrę, odbywałam z nimi wielogodzinne próby. I to wszystko odbywało się po mojej etatowej pracy w szkole muzycznej, której ówczesnym dyrektor Roman Zubek nie był wielkim admiratorem. Mój dzień pracy wynosił wówczas średnio 14 godzin. Opiekunem chóru był wtedy ks. Władysław Pachota nie mający wówczas żadnego przygotowania zawodowego w tym względzie. To ja uczyłam go m.in. podstaw dyrygentury ale o tym w swoim czasie…

Gwoli historycznej prawdy za swoja pracę z chórem nigdy nie pobierałam żadnego honorarium. Moja współpraca z chórem zakończyła się wkrótce po naszym powrocie z dwutygodniowej wyprawy – pielgrzymki do Włoch… Jeszcze będzie o tym. Po prostu za dużo widziałam, za dużo usłyszałam – musiałam więc odejść… Stąd też pewnie moja permanentna „nieobecność” we wszystkich historycznych opracowaniach (głownie tych jubileuszowych) dotyczących ówczesnej działalności chóru!

Na koniec jeszcze krótko: moja batuta grała ze mną jeszcze przez czas jakiś wraz ze stworzoną przeze mnie orkiestrą kameralną która towarzyszyła katedralnej scholi, którą już, niestety, nie dyrygowałam… Składała się ona z nauczycieli i uczniów szkoły muzycznej I i II stopnia w Tarnowie, mieszczącej się wówczas przy ulicy Mickiewicza. Wspomnę jeszcze, że na wiolonczeli grał w tym zespole mój syn Ireneusz…

Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia z archiwum autorki