
czyli
często miałam”pod górkę”…
To kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej.
Poniżej publikujemy czwartą część wspomnień pani Bożeny Kwiatkowskiej, będącą także ważnym uzupełnieniem kulturalnej historii naszego miasta.

W kolejnej odsłonie moich wspomnień, gdy ma się świadomość sześćdziesięciu lat podroży z „muzyką pod rękę„, snuje refleksje na temat mojej ścieżki zawodowej. Ile razy sięgam po pióro nasuwają mi się przeróżne sytuacje związane z moją pracą, z jej sukcesami i niepowodzeniami na niwie artystycznej.
Tak się jakoś składało, że moja praca i działalność były od początku ilustracją znanego powiedzenia: zostawiona „sama sobie„. Zapewne wynikało to z tego, iż nie spotkałam na swojej drodze życzliwych ludzi z tzw. branży muzycznej. Nikt też nie potrafił właściwie ocenić i docenić „ciężaru gatunkowego” tego, co tworzyłam. Nie spotkałam również kogoś, kto byłby profesjonalnym „krytykiem muzycznym” moich dokonań w dziedzinie tak twórczości stricte muzycznej (kompozycja), jak i dyrygenckiej czy też pedagogicznej, kogoś kto wskazałby na plusy i minusy „moich partytur„, z kim mogłabym o tym fachowo porozmawiać, kogoś kto utwierdziłby mnie w słuszności obranej drogi.

Rodzinne świętowanie
Do wszystkiego musiałam dochodzić sama. Tutaj muszę podkreślić zasługi mojego „nie muzycznego męża” Jerzego, który z wielkim trudem i poświeceniem stworzył od podstaw komplementarne archiwum, obejmujące całość mojego dorobku muzycznego – partytury, notatki, nagrania, zdjęcia pamiątki itp. Dziś to archiwum zajmuje sporą półkę w przedpokoju mojego mieszkania.
Ja z mężem Jerzym – Festiwal Pieśni Partyzanckich Kraśnik 1973.
Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś skorzysta z tego, co udało mi się stworzyć i ocalić od zapomnienia. Jak sięgam pamięcią, raz tylko udało mi się pokazać moje partytury, aranżacje oraz kompozycje ówczesnemu, (dziś już na emeryturze) dyrektorowi tarnowskiej Szkoły Muzycznej Romanowi Zubkowi.
Pamiętam, jak z ciekawością przeglądał zapisy nutowe, niektóre odtworzył na komputerze, zdziwiony, że coś takiego skomponowała tak młoda osoba, wyraźnie pozytywnie zaskoczony moimi nierzadko nowatorskimi formami i pomysłami. Ośmielona, zapytałam czy nadają się do publikacji w którymś z wydawnictw muzycznych aby mogły trafić do szerokiego grona odbiorców. Ale prof. Zubek stwierdził, że aby dostać się na ten muzyczny parnas, trzeba być członkiem stowarzyszenia ZAIKS, a do tego potrzebna jest rekomendacja przynajmniej dwóch innych członków tej organizacji oraz recenzje i rekomendacje zawodowych muzykologów.

W moim głębokim przekonaniu takimi osobami mogłyby się stać dwie znaczące osobowości ówczesnego tarnowskiego środowiska muzycznego: właśnie uznany muzyk, kompozytor i pedagog Roman Zubek oraz ceniony animator kultury i dyrektor DK „Azoty” Jerzy Szawica. Tym bardziej, że to właśnie dzięki ich rekomendacji dostałam się jako jedna z pięciu, z ponad pięćdziesięciu kandydatów na studia w Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie.
Trochę szkoda, że nic z tych moich planów wydawniczych nie wyszło… Jak zwykle nie potrafiłam naciskać, prosić i upominać się o swoje. Nigdy nie umiałam się rozpychać, wchodzić w tzw, układy. Stąd takie a nie inne koleje mojego muzycznego życia. Być może dopiero ktoś po mojej śmierci odkryje i doceni mój bogaty dorobek nie tylko muzyczny, wszak piszę wiersze, maluję…

I tutaj pojawia się dylemat, który męczy mnie czasami – kto będzie sukcesorem mojej twórczości. Może moja wnuczka Liliana dojrzeje kiedyś do takiej decyzji lub jeśli tego nie doczekam, zobowiąże ją do tego moim testamentem.
No i tutaj – nasuwa mi się kolejna refleksja związana z pierwszymi kamieniami rzucanymi pod moje muzyczne dłonie. Te moje poprzednie (vide odcinki I, II i III) dosyć długie początkowe rozważania były wstępem do mojej pierwszej pracy, jako instruktora i akompaniatora w ZDK Tamel w latach 70. Pisałam już o dziecięcym zespole wokalnym „Zajączki” oraz o tercecie wokalnym, o ciężkiej pracy powierzonych mi dzieci, które z pasją i miłością do śpiewania potrafiły wznieść się wysoko „na skrzydłach muzyki”, osiągając w stosunkowo krótkim czasie wysoki poziom wykonawczy.

Festiwal Pieśni Partyzanckich – Kraśnik 1973 rok.
Było tak: właśnie wróciliśmy z ogólnopolskiego festiwalu pieśni partyzanckiej z Kraśnika /rok 1973/, uradowane i dumne z otrzymanych nagród a z czym się spotkał instruktor tego zespołu czyli ja? Otóż pan kierownik domu kultury w którym pracowaliśmy, nie żyjący już pan Jan Preiss, skądinąd zasłużony działacz kultury PRL, wręczył mi jako „nagrodę”… wypowiedzenie z pracy! Do dzisiaj pamiętam moje zaskoczenie, i moją „niemotę” w tej materii. „Zatkało mnie, nie potrafiłam nic powiedzie, zrobiło mi się słabo i uciekłam do domu. Nie umiałam znaleźć odpowiedzi, skąd to wstrętne posunięcie i za co taka niesprawiedliwość. Dowiedziałam się o tym wkrótce…
Otóż instruktor, który również tam pracował, niejaki pan Stanisław Sierosławski postanowił przy wsparciu innych zawłaszczyć sobie zorganizowany, wysoko oceniany i nagradzany, przeze mnie zespół, i z tym „gotowcem” działać dalej. Jakież było jego zdziwienie, kiedy rodzice moich „zajączków” powiedzieli jasno, że tam gdzie pójdzie pani Bożenka, tam przeniesie się i zespół.

Kraśnik 1973 – w długiej sukni Irena Karel a obok mnie Janusz Gajos.
To było wielkie zaskoczeni dla obu moich, byłych już, pryncypałów i całej reszto peerelowskiej placówki. Ostatecznie „zahaczyliśmy” się w DK Starówka, którego ówczesny dyrektor pan Adam Chmielowski, przyjął mnie i mój zespół z otwartymi ramionami.
W tym wszystkim zastanawiający jest fakt, że obdarowana przez Stwórcę licznymi talentami, niestety, nie zawsze właściwie wykorzystywanymi i docenianymi – zaczęłam śpiewać już w wieku 2 lat, zachował się „świstek” opisujący 4. letnią Bożenkę Kolbusz, śpiewająca piosenkę:
…chodziłam se kolo rzeczki,
pogubiłam koraliczki,
gdybyś ty je Jasiu znalazł,
dałabym ci buzi zaraz..
Tato opowiadał, że aby dosięgnąć mikrofonu zostałam postawiona krześle. Ten mój historyczny występ miał miejsce w DK M-7 /dzisiejsza DK Gwiazda/. To tam, w wieku 4 lat, stawiałam pierwsze kroki w dziecięcym zespole baletowym prowadzonym przez panią choreograf Alicję Preiss. Tam też, z biegiem lat, miały miejsce moje pierwsze aktorskie próby, m.in w bajce muzycznej Calineczka.

Tak wiec, od wczesnych lat scena była moim powołaniem, scena mnie wychowała i ukształtowała, chociaż ciągle bałam się sceny… . Przez lata męczyła mnie trema i lek wynikający z mojej niskiej samooceny i zaniżonego poczucia wartości. Nikt nigdy nie pomógł mi pokonać tego leku i uwierzyć, że jednak mogę i dam rady, że mogę być dobra. Dopiero po kilkudziesięciu latach pokonałam swoje sceniczne lęki i zaczęłam z radością „współdziałać” i „współgrać” ze sceną…
Jasełka – Ochronka XX Misjonarzy 1955 r.
Z perspektywy czasu konstatuję, że silna nerwica, której nabawiłam się we wczesnym dzieciństwie, nie odpowiednie kierowanie skomplikowaną osobowością małego dziecka z artystycznym temperamentem, przez długie lata utrudniała mi swobodne wypowiadanie się na scenie.
Zastanawiam się, czy gdyby nie ta paraliżująca trema, moja podróże po klawiaturze byłyby bardziej klarowne, jak również mój naturalny, wybujały już w dzieciństwie temperament, osiągnął by właściwy poziom. Osobowość lękowa, niepewność i nerwowość, nie ułatwiały mi właściwego rozwoju muzycznego i osobowościowego.

Pewnie dlatego też, zaliczyłam tylko jeden rok krakowskiego liceum muzycznego i wróciłam do Tarnowa. Niestety nie kontynuowałam dalej gry na fortepianie, nie miałam lekcji prywatnych, które by dalej prowadziły moje ręce na klawiaturze z miłością i oddaniem.
Bożena Kwiatkowska
zdjęcia pochodzą z archiwum autorki.