
O kobiecie, która urodziła się z batutą w dłoni…
czyli
pierwsze kontakty z muzyką.
To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej. Poniżej publikujemy drugą część wspomnień pani Bożeny Kwiatkowskiej, będącą także ważnym uzupełnieniem kulturalnej historii naszego miasta, redakcyjnie opracowanych przez red. Aleksandrę Pisz.

Moje dzieciństwo upływało pod znakiem muzyki w dźwiękach i kolorach. W dźwiękach i kolorach “kąpało się” moje ciało, umysł i wyobraźnia. Nie wiem czy tak do końca rodzice rozumieli (a właściwie – czy w ogóle rozumieli) moją dziwną naturę. Nie umieli po prostu zaglądać do mojej duszy. To nie był ten czas. Może gdzieś tam, snuło się w odległych meandrach umysłów osobników o nieco bardziej wybujałej percepcji świata słowo psychologia, ale już psychoterapia to raczej wymysł XX wieku. Jeśli nie mylę się w tej materii, to pewnie Zygmunt Freud.

Zawsze uchodziłam za dziecko niepokorne, uparte, chodzące własnymi ścieżkami myślowymi, czego na pewno nie znosiła moja matka, która różnymi sposobami usiłowała wybić mi z głowy “głupoty” i stępić moją inną osobowość. Ojca ciągle nie było w domu – tygodniami wykonywał swoją pracę w biurze, a po południu zajmował się muzyką prowadząc chóry i zespoły. Mama nie pracowała, zajmowała się chodzeniem na spacery ze mną i z bratem Ryśkiem, a gospodarstwem i sprzątaniem zajmowały się pani Rózia i ciocia Tuńcia.

Uwielbiałam wycieczki chóru, które odbywały się często połączone z występami i konkursami w jakich chór Harmonia brał udział. Nigdy nie zapomnę tych wyjazdów na występy. Jak już wcześniej wspominałam, jeździliśmy zakładową ciężarówką z Gazów, siedzieliśmy na postawionych ciasno drewnianych ławkach. Mój Boże, jakie to było kapitalne przeżycie! Ależ prymitywne, i jak tam się czułam dobrze! W ciemności, siedząc pomiędzy chórzystami byłam całą duszą z nimi całą drogę śpiewającymi różne pieśni. Czułam się jakoś bezpiecznie. Ojciec może w ten sposób chciał zaszczepić we mnie, małym dziecku, “bakcyla chóru” i przyszłą dyrygenturę. Umiałam cały ich repertuar chóralny na pamięć.
Do dzisiaj pamiętam te pieśni: Rąbie siekierecka, Ładny chłopiec, Pole polelum (radziecka piosenka, którą śpiewałam w wieku dwóch lat), Leciał pies przez pole, Stepy akermańskie (w późniejszym czasie był to nasz popisowy duet z tatą na imprezach), Na bój na bój, Pieśń myśliwych (z opery Goplana, to był mój pierwszy akompaniament), Gonią górale trzody (też pierwszy akompaniament, solo wykonywał Fredzio Tyrka), Kukułeczka kuka, Kołysanka Maklakiewicza. Czasem śpiewali też bardziej sprośne piosenki, oczywiście tylko w ciężarówce. Ale pamiętam również repertuar, który w y p a d a ł o ś p i e w a ć na różnych konkursach, taki jak Pieśń o Kachowce, Czerwone sztandary na Kremlu, Pieśń o Stalinie. Lata 50. Wiadomo co to był za okres… Ale tak było. To były pozycje obowiązkowe do śpiewania na konkursach i za taki repertuar zespoły zbierały nagrody, a były to wtedy nie tylko dyplomy, ale też wysokie nagrody pieniężne. W moim mieszkaniu na Rogoyskiego jest specjalny kącik pamięci ojca. Są tam medale i odznaczenia, których dzisiaj już nikt nie pamięta.

TRUDNE POCZĄTKI
Rodzice moi, wraz z bliskimi, przesiedleni byli po wojnie do Tarnowa. Mama pochodziła ze Lwowa, ojciec z Jasła. Ojciec otrzymał pracę w Gazach Ziemnych (tak się to wtedy nazywało, pisałam już wcześniej, iż był to bardzo prężny zakład, dbający zarówno o swoich pracowników, jak i o rozwój osobisty ich rodzin i dzieci). Ojciec założył chór mieszany Akord, mama była solistką.

Z tamtych czasów zachowały się zdjęcia przedstawiające jak wyglądały zespoły i chóry na scenie – jak się prezentowały. Nie ma oczywiście nagrań z tamtego okresu, bo były to wczesne lata 50., ale na zdjęciach widzę grzecznie ustawiony (dwa lub trzy szeregi) rząd panów i pań z rękami założonymi do tyłu, stojącymi twardo w jednym miejscu. Ciekawe jest to, iż śpiewali na pamięć – bez nut. Myślę, że po prostu byli amatorami i nie znali nut. Po wojnie mało kto mógł się kształcić. A właściwie przed wojną. Byli to ludzie młodzi, więc pewnie szybko przyswajali tekst “ze słuchu”.

Myślę, że pomagała w próbach, w akompaniamencie, wtedy kiedy byłam jeszcze maleńkim dzieckiem, pani Zofia Wojtasiewicz. Uczyła gry na fortepianie dzieci pracowników, w tym mnie. Chodziłam do niej na lekcje fortepianu przez dwa lata. Od początku mówiła, że będzie mnie przygotowywać do egzaminu do Szkoły Muzycznej. Uczyłam się bardzo szybko, mając słuch absolutny. Uczyłam się też bezbłędnie tekstu. Robiłam niesłychane postępy. Na egzaminie zaprezentowałam program z czwartej klasy. Pamiętam, że oprócz etiud była to Baśń zimowa Roberta Schumanna, utwór bardzo trudny technicznie jak na małą dziewczynkę, ale pozwalający wyżyć się nieokiełznanej dziewięciolatce obdarzonej wyobraźnią muzyczną.

Szkołę Muzyczną siedmioletnią ukończyłam w ciągu czterech lat (realizując dwa lata w jednym roku). Chodziłam na przedmioty teoretyczne jednocześnie z dwóch klas, tak też robiłam program z fortepianu. Miałam więc czas wypełniony bardzo pracą i ćwiczeniem. Muszę przyznać, że niechętnie chciałam ćwiczyć. Bardzo późno dowiedziałam się, że byłam podobno jedną z najzdolniejszej trójki uczniów. Nie wiedziałam o tym, gdyż mama zabroniła mnie chwalić, aby mi się “nie przewróciło w głowie”. Stąd później wytworzyła się u mnie cecha niepewności, niskiej samooceny i niedowartościowania.

Bardzo wcześnie zaczęłam swoją pracę zawodową jako akompaniator. W wieku lat trzynastu już pomagałam ojcu w próbach chóru, a pierwsze moje utwory, które grałam z solistami i z chórem to, jak już wspominałam wcześniej, Gonią górale trzody oraz Pieśń myśliwych z opery Goplana. Pamiętam, że zawsze miałam dużą tremę przed występem Nigdy nie byłam pewna czy dobrze zagram, czy się nie pomylę. Zawsze prosiłam aby zasłaniała mnie kurtyna – nie chciałam żeby ktoś mnie widział, bo brakowało mi pewności siebie. Jako jedna z trójki najlepszych jeździłam co roku na konkursy pianistyczne. Wtedy nazywało się to “eliminacje” lub “przesłuchania” uczniów szkół podstawowych.
Pamiętam jeden taki występ do dzisiaj. W sali koncertowej Florianka (istnieje ona do dziś) siedziałam zwinięta w kłębek z bólem brzucha i ze strachem przed wyjściem na scenę, ale kiedy usiadłam do fortepianu wszystko minęło. Byłam tylko ja w krainie biało-czarnych klawiszy i moja wyobraźnia przemieniona w słuch, wyrażająca treść muzyki programowej utworu. Niestety, nie pamiętam co grałam wtedy we Floriance, ale pamiętam, że był to udany koncert. Nie przypominam sobie, żeby ktoś oprócz publiczności mnie pochwalił, ale nauczyłam się rozpoznawać po wyrazie pięknych, zielonych oczu mojej pani profesor Emilii Rzepeckiej, rozjaśnione radością, a może i dumą, spojrzenie, akceptujące mój występ we Floriance. W mojej pracy magisterskiej wspominam występy chóru oraz repertuar jaki przez lata zespół Harmonia wypracował. Odniosę się więc w odpowiednim miejscu do działalności chóru, bo przecież urodziłam się w chórze, wychowałam się w chórze i szlifowałam swoją batutę wraz z chórem. Ale o tym trochę później.

BELCANTO BABCI STANISŁAWY
Nie sposób by nie wspomnieć tutaj mojej babci Stanisławy Januszowej, która po konserwatorium Lwowskim (wspominałam już o tym wcześniej), po osiedleniu w Tarnowie, pracowała jako nauczyciel śpiewu w Szkole Muzycznej. Babcia udzielała również lekcji śpiewu młodym, zdolnym adeptom wokalistyki. Były to młode dziewczyny i niektórzy chłopcy z chóru Harmonia. Znałam ich wszystkich na pamięć.
Do dzisiaj we wspomnieniach przesuwają mi się charakterystyczne niekiedy rysy twarzy. Jako mała dziewczynka (miałam może pięć/sześć lat) siadałam pod wiśniowym pianinem, które stoi w moim salonie do dzisiaj, zasłuchana w wokalizy, ćwiczenia i pieśni jakie wykonywali uczniowie babci. Umiałam na pamięć te pieśni i ćwiczenia, które wykonywali. Byłam wtedy nieruchoma, cicha i zasłuchana.
Śledziłam ruch promieni słońca przesuwających się po liściach ogromnego filodendrona. Ten filodendron stał w pięknej, porcelanowej wazie w kształcie liści kapusty. Ta waza stoi do dzisiaj na wiśniowym pianinie pod zabytkowym arrasem wiszącym nad instrumentem. Ten arras, cienie na ścianie, rzeźby, obrazy – kształtowały moją wyobraźnię.
Każdy z nich kojarzyłam z jakąś melodią. Ta właściwość ogromnej wyobraźni nieświadomie tkwiła we mnie też później i w przyszłości często malowałam obrazy na płótnie, zawierając w nich tekst tego, co malowałam. Muzyka w obrazie i obraz w słowie. Pisałam wiersze do moich obrazów, albo malowałam obrazy do moich wierszy.

Babcia kształciła głosy zdolniejszych chórzystów z ojcowego chóru. Nie lada kłopot miała z głosem pana Fredzia, który był autentycznym “naturszczykiem”. Babcia starała się ustawić wokalnie jego gardło, które podczas śpiewu wysilało wszystkie żyły nabrzmiałe podczas śpiewania siłowego. Nic nie dało się zrobić i przez długie lata śpiewał pan Fredziu, jako solista tenor, pełnią siły głosu, czerwony na twarzy, myśląc, że umie śpiewać tylko forte. Nie przypominam sobie, żeby anatomicznie wadliwe ustawianie strun głosowych pozwalało mu śpiewać piano. Notabene, po kilkudziesięciu latach śpiewania, z jego pięknego tenoru zszedł do basów.
Gdy dostałam się w wieku dziewięciu lat do Szkoły Muzycznej (o czym pisałam przed chwilą) nie miałam jeszcze swojego instrumentu, chodziłam więc ćwiczyć na wiśniowym pianinie do babci Stanisławy. Wkrótce jednak rodzice zakupili mi stare, zabytkowe pianino, na którym ćwiczyłam aż do momentu rozpoczęcia studiów na Akademii Muzycznej.
Aleksandra Pisz
Zdjęcia z archiwum p. B. Kwiatkowskiej.