
Kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni…
To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej, zorganizowany przez nasz portal w ówczesnym klubie studenckim „Przepraszam”.

Za swoją działalność została uhonorowana Złotym Krzyżem Zasługi, Złotą Odznaką Polskiego Związku Chórów i Orkiestr oraz Złotą Odznaką Zasłużonego Działacza Kultury. Z racji swoich jubileuszy była nominowana do Nagrody Kultury Miasta Tarnowa.
Poniżej rozpoczynamy publikację wspomnień pani Bożeny Kwiatkowskiej, będące także ważnym uzupełnieniem kulturalnej historii naszego miasta, redakcyjnie opracowanych przez red. Aleksandrę Pisz.

Życie bohaterki cyklu, który zostaje rozpoczęty niniejszą publikacją, jest nierozerwalnie związane z muzyką. Ta muzyka, jak pisze pani Bożena Kwiatkowska w swoich Pamiętnikach, “zaczęła płynąć w jej krwiobiegu już w momencie poczęcia”. Nie mogło być inaczej ㅡ pochodzi z rodziny artystów: muzyków, malarzy, śpiewaków… No i ojciec, dyrygent, który z uśmiechem mówił, że “urodziła się z batutą w dłoni”. W planach artystki na bardzo dojrzały wiek czwarty, był pomysł pisania, kiedy zakończy swoją przygodę ze sceną. Koniec muzycznej kariery i aktywności zawodowej to moment przełomowy, a 75. urodziny są doskonałą okazją żeby te plany wcielić w życie. Pamiętniki pani Bożeny stanowią zapis historii życia muzycznego kobiety-dyrygenta ㅡ historię wyjątkową, która mieni się milionem barw i światłocieni, jak zresztą sama postać ich autorki.

Muzyczne początki. Wczesne dzieciństwo
Przy pisaniu powracają do mnie bardzo wyraźne obrazy. Cóż, to cecha wieku. Pamięć krótka wysiada, a pamięć odległa się wyostrza. Z okresu wczesnego dzieciństwa, wspominam w pamięci bardzo wyraziście ㅡ na pytanie kim chciałabym być, zawsze odpowiadałam: “Oczywiście dyrygentem”. Nie pamiętam czy było słowo oczywiście, miałam wtedy pięć lat.Pamiętam jednak, że bardzo wcześnie się zakochałam ㅡ w wieku pięciu lat. Obiekt moich westchnień był osiemnastoletnim blondynem. Pan Fredziu Tyrka, obdarzony przepięknym tenorem, był solistą naszego chóru Harmonia. Miał przepiękny głos, naturalną nietuzinkową osobowość i temperament. Na którymś z festiwali i konkursów, których w tamtym okresie było sporo, gdy spragnieni zatarcia złych czasów wojny śpiewali wszędzie i przy każdej okazji, pana Fredzia usłyszał ktoś z Mazowsza i chciał go zaciągnąć do chóru. Jednak pozostał do końca wierny Harmonii, ale o tym będzie innym razem. No więc, ten Fredziu był moją pierwszą miłością pięciolatki, bo był pięknym blondynem o niebieskich oczach i pięknie śpiewał. Tata mówił, że siadałam mu na kolanach, taka byłam śmiała i wyzwolona, i bez żenady mówiłam: “Panie Fredziu, ja pana kocham! Cy pan się ze mną ozeni?”. Pan Fredziu był moją pierwszą miłością chóralną. Ale nie ostatnią… Później był pan „Korniu”. Ojciec znanego wokalisty Bronisława Kornausa z zespołu Partita. Był półromem, miał piękny głos, liryczny urok wokalny, grał na gitarze romanse cygańskie. Chyba miałam 6 albo 7 lat. To były lata 50.

1959 r. Mój pierwszy raz… III klasa Podstawowej Szkoły Muzycznej.
Jako trzylatka zaczęłam chodzić na rytmikę do Domu Kultury M7 przy ul. Kopernika (bardziej znanego jako „Gwiazda” – DK Fabryki silników elektrycznych „Tamel”), a później do klasy baletowej dla maluchów, którą prowadziła słynna Alicja Preis. Była bardzo znaczącą, wraz z mężem Janem, osobowością kulturową tamtych lat. Pani akompaniatorka zwróciła uwagę na małego łobuziaka w spódniczce, wystukującego wszystkie rytmy spadające z zaczarowanej klawiatury fortepianu. Wzięła mnie na bok, przepytała z rytmów i tańców, zadawała różne pytania. Mama opowiadała mi później, że była zachwycona. Podobno z ust nauczycielki padły takie słowa: “Nie zmarnujcie tego dziecka, bo to może być mały Chopin”. Czy rzeczywiście nie zmarnowali tego dziecka? W każdym razie zaczęłam uczyć się prywatnie fortepianu u pani Wojtasiewiczowej. To był chyba rok 1954. Wtedy ojciec był już głównym księgowym w karpackich zakładach gazu ziemnego przy ul. Dąbrowskiego. Tam, w świetlicy zakładowej, kształcono dzieci pracowników. Była rytmika, nauka gry na fortepianie i chór mieszany Akord, który prowadził ojciec. Mama była solistką. No i zaczęła się moja droga po pięciolinii.

Żółty ołówek i tajemnica pióra
Odkąd sięgam pamięcią fascynowały mnie przybory do pisania. Ołówek, pióro, a później długopis, choć do dzisiaj pozostaję wierna pióru wiecznemu. Nie umiałam jeszcze pisać, ale ciekawiły mnie ołówki z gumką. Być może, był to pierwszy sygnał, że powinnam zająć się rysunkiem. I ta moja ciekawość ołówka popchnęła mnie do przestępstwa dziecięcego wieku. Zafascynowana, patrzyłam łakomie w stronę małego, już wypisanego, żółtego ołówka z różową gumką, który był własnością mojego wujka Tolka. To były pierwsze lata powojenne. Do biednych Polaków wysyłane były z Ameryki paczki UNRA. To pudło, oczywiście puste po produktach, było przechowywane w naszym mieszkaniu i służyło przez długie lata jako schowek na bańki i ozdoby choinkowe. Nawiasem mówiąc, wtedy wszystko, co „amerykańskie” miało dużą wartość w biednym, socjalistycznym kraju. W tym pudle były również przysłane srebrne bańki, ręcznie drukowane w hucie. Nie do zdarcia. Nawet po wielokrotnym upadku nie udało rozbić się ich na kawałki. Przechowuję do dziś jeszcze taką bańkę, jako pamiątkę z dzieciństwa. To dygresja, ale jednak związana z ołówkiem. Były też kredki… Ta firma nazywa się Kooh-i-noor i istnieje do dzisiaj. Kredki zabrał ojciec, bo oprócz dyrygowania, także świetnie rysował, zwłaszcza portrety i kapitalne karykatury. Wtedy o farby było trudno.
Żółty ołówek otrzymał w paczce również wujek Tolek. Często go używał, więc często musiał go temperować, co widocznie skracało jego parametry. Do dziś stoi mi przed oczyma ten zaczarowany ołówek, który po prostu któregoś dnia zakosiłam. Wydawało mi się, że nikt tego nie dostrzeże, ale oczywiście wujek się zorientował, bo przecież często mi go użyczał, abym spokojnie rysowała i nie zawracała dorosłym głowy. Ponieważ nigdy nie nauczyłam się kłamać, od razu się przyznałam. Już nie pamiętam jaki był finał mojej kradzieży. Ale to dziwne, że widok ołówków, piór wiecznych, gumek do mazania, pozostał we mnie na zawsze. Nie wiadomo skąd i kiedy, mój wzrok ciągle skupiał się na przyborach do pisania i rysowania. Czasem, wstyd się przyznać, lubiłam sobie pożyczyć jakiś ładny długopis. Do dzisiaj, zawsze zatrzymuję się przy ekspozycjach kompletów do pisania w sklepach i hurtowniach, ale nie zdarzyło mi się nigdy „zwinąć” czegoś z wystawy.
Chór Mieszany „Akord” pod batutą mojego Ojca.
O miłości do pióra będzie pewno jeszcze w dalszych opowiadaniach, ponieważ ma to ścisły związek z dyrygowaniem chórem i muzyką w ogóle. Nikt inny nie skojarzył mojej fascynacji piórem z tym, że powinnam pisać. Że jest to wołanie tego szlachetnego instrumentu, pióra, do pisania (“Weź mnie. Pisz, pisz… Pisz, co dyktuje ci serce”) zrozumiałam znacznie później, gdy sama zaczęłam pisać poezję ㅡ bardzo sporadycznie w wieku dwudziestu kilku lat, a na tak już na poważnie dopiero po pięćdziesiątce. Te moje wspomnienia spod pióra mają ścisły związek z muzyką i z moim całym życiem. Pamiętniki zaczęłam pisać jako nastolatka, będąc jeszcze w liceum muzycznym. Potem było kilkanaście lat przerwy, w czasie których gdzieś tam, na skrawkach kartek, powstawały twory literackie. Na poważnie zaczęłam pisać w latach 90., przelewając moje myśli na strony opasłych organizerów Biznesmena, w cyklu “Dziennik Duszy”. Obecnie piszę już 13 tom tych Dzienników . Każdy opatrzony jest innym tytułem i z innym motywem wstępnym. Ot, i cała moja tajemnica potrzeby pióra.

1973 r. Ja i „Mali Świerczkowiacy” z ZDK w Mościcach.
Od dawna w moich planach na bardzo dojrzały wiek czwarty, był pomysł pisania, gdy już wycofam się ze sceny. Myślę, że wiedziałam od początku kiedy to nastąpi. Kończę właśnie 75 lat i to jest ten czas, o którym myślałam od dawna. Trzeba wiedzieć kiedy zakończyć aktywność zawodową prowadzoną od 60 lat. Jak już wspomniałam, potrzeba pisania w moim życiu była tak wielka, jak miłość do batuty. Nie wiem czy to idzie w parze, ale fakt, że prawa ręka w okolicy barku jest bardziej zużyta, co by wskazywało na zmęczenie materiału. Z resztą, cała moja prawa strona jest trochę zużyta.

1957 r. Tuchów, koncert organowy. Mój Ojciec…
Juliusz Kolbusz. Wspomnienia o ojcu
Moje pisanie, styl, wyobraźnia, kształtowały się pod wpływem ojca, który również miał kwiecisty styl i łatwość pióra. Tu muszę zaznaczyć, że ta cecha była w rodzinie po mieczu ㅡ wszyscy byli nauczycielami, polonistami. Humaniści, również parali się piórem. Ojciec pomagał mi przy wypracowaniach z języka polskiego i od niego nauczyłam się pisania. Były to dobre wypracowania szkolne ㅡ tak, że z języka polskiego zawsze miałam bardzo dobre oceny, zarówno w piórze, jak i w mowie. Ojciec mój, Juliusz Kolbusz, przez całe życie był dla mnie niedoścignionym wzorem. Ale nie tylko w muzycznych sprawach był znakomity. Chociaż nie posiadał wykształcenia muzycznego zawodowego, po objęciu pod swoją kuratelę po wojnie w 1946 roku chóru Harmonia, jeździł na wszystkie szkolenia i kursy dyrygenckie do Warszawy jako amator. Był już wtedy głównym księgowym Karpackich Zakładów Gazownictwa Ziemnego. Jak już wspomniałam wcześniej, to stanowisko wymagało umysłu ścisłego i niezwykłej koncentracji. A tutaj niesłychanie wybujała muzycznie i plastycznie wyobraźnia, która pomagała mu (jak w przyszłości jego córce) widzieć muzykę w kolorze i kształcie.

1972 r. Akompaniuję koleżance Halince.
Pamiętam, że siedział wieczorami po pracy nad partyturą przepisując każdą linię melodyczną czterogłosu męskiego, wszak wtedy jeszcze młodzi chórzyści – amatorzy nie umieli czytać z nut. Nauczyli się tego dopiero po latach, a kserokopii nie było. To „ściubanie” czarnych znaków, po latach odbiło się na jego wzroku (tak samo zresztą jest u mnie), bo chyba nie miał dobrego oświetlenia w postaci porządnej lampki, tylko pisał przy górnym świetle żyrandola. W przeciwieństwie do mnie, zawsze bardzo dbałam o dobre oświetlenie stołu z lewej, albo też i czasy stwarzały coraz to lepsze lampy i lampki. Ojciec był człowiekiem niezwykle pracowitym, sumiennym i uczciwym. To on nauczył mnie, że kłamstwo ma krótkie nogi. To on wpoił nam, to znaczy mnie i mojemu bratu Ryszardowi, zasady: Bóg, Honor i Ojczyzna. Te zasady pozostały we mnie do dzisiaj. W ciągu roku był człowiekiem bardzo zajętym. Miał swoje nawyki, które przekazywał mnie i bratu. Traktował je bardzo poważnie, nie na pokaz. W czasach komunizmu był jedynym głównym księgowym bezpartyjnym (ja też taka byłam) i z dumą o tym opowiadał. Możemy się tylko domyślać jakim musiał być fachowcem w swojej branży zawodowej, jeśli udało mu się utrzymać na takim stanowisku nie będąc „czerwonym”. I nikt, o dziwo, nie napierał na niego w tamtych czasach.

1967 r. 25 lecie Chóru Harmonia. Kasyno w Mościcach
Ojca wspominam… Trudno mi powiedzieć, czy z czułością? Był z natury człowiekiem dosyć chłodnym. Raczej podziwiałam jego talenty artystyczne w porównaniu z umysłem ścisłym. Nie pamiętam żeby brał mnie na kolana, żeby mnie przytulał. Musiał mieć obie półkule mózgowe rozwinięte w równowadze, skoro był świetny jako księgowy i jako muzyk ㅡ dyrygent, kompozytor. Świetnie też śpiewał, obdarzony słuchem absolutnym. Słuch absolutny mam po nim. Śmieję się, że nigdy nie byłam dobra z liczenia, ale wystarczyło mi, że jako dyrygent, miałam liczyć tylko do czterech. Raz, dwa, trzy, cztery! To ruchy dyrygenta. Taktowanie!

Pracował cały rok, ale w wakacje miał miesiąc urlopu i wtedy całą rodziną jechaliśmy na tzw. wczasy pod gruszą, na wieś. Zakładowe auto transportowe, którym jechał, a którym chór także jeździł na konkursy po całej Polsce, było wtedy całe zapakowane „betami, garnkami, nocnikami”, i wyruszaliśmy z prędkością 40 km/h do pobliskiej wsi Pleśna albo Szynwałd. Dopiero tam wiedzieliśmy z bratem, że mamy tatę dla siebie. To tam nauczył nas otaczającego świata ㅡ lasu, pól, łąk i wszystkiego, co na pięknych ziemiach żyło, spało i się ruszało. Tam uczył nas: nazw pędraków, owadów. Tam po raz pierwszy zobaczyłam salamandrę plamistą, tzw. „kochankę ognia zaczarowaną w jaszczurkę”, dziś trudno dostępną do obserwacji, czarną w piękne, ogniste plamy. Tam uczył nas nazw roślin w poszyciu leśnym, uczył miłości do wszelkiego stworzenia, małego i dużego, oraz opowiadał o Ojcu Wszego Świata, świętym Franciszku. Notabene, dziadek Kolbusz, czyli jego ojciec, również nosił to imię czyli Franciszek. Po nim także mój tato posiadał wszelkie zdolności muzyczne, grał na wszystkich instrumentach amatorsko, świetnie malował. A więc, tak „miecz artystyczny” od pokoleń królował w naszej rodzinie – papierze i pięciolinii kreśląc wspaniałe znaki.
Zredagowała: Aleksandra Pisz.
Zdjęcia pochodzą z archiwów p. Bożeny Kwiatkowskiej.