
Teraz jestem jeziorem. Kobieta pochyla się nade mną,
Przeszukuje aż do dna, żeby odkryć kim jest naprawdę.
Sylvia Plath – Lustro
Przeraża mnie ta ciemna istota
Uśpiona we mnie.
Sylvia Plath – Wiąz
Najpierw Teatr Nie Teraz dał w Zakliczynie premierę wznowionego po 13 latach spektaklu „Intensywność szkła poza percepcją”. Niecały miesiąc później mogłem zobaczyć to dzieło ponownie w piwnicach Tarnowskiego Centrum Kultury. Te dwa oglądy pozwoliły mi uporządkować emocje związane z tym niezwykłym artystycznym przekazem. Jednego jestem pewien – mamy do czynienia z dużym wydarzeniem kulturalnym…

Poświęciłem sporo czasu by porównać repertuar polskich teatrów, szczególną uwagę zwracając na inscenizacje odwołujące się do biografii Sylvii Plath i Janis Joplin, a więc swoistych podmiotów lirycznych przedstawienia Teatru Nie Teraz. Przy tej okazji odkryłem jakie „misje” wyznaczają sobie teatry w Polsce, co w tym kontekście nie jest bez znaczenia. Na przykład misją warszawskiego Teatru Powszechnego jest, aby we wszystkich działaniach artystycznych i społecznych mówić o ważnych i niewygodnych tematach takich, jak: „kryzys uchodźczy, odradzające się tendencje faszystowskie, pedofilia w Kościele, rozliczenie transformacji ustrojowej, krytyka kapitalizmu, kondycja sztuki krytycznej, nowe oblicza polskiej klasy średniej, ekologia, czy feminizm”. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że ta „misja” kojarzy się z Manifestem Komunistycznym. W oparciu o takie „ideologiczne wytyczne” każde działanie artystyczne będzie w efekcie kiepskim politycznym kabaretem. Wystarczy unieś lekko w górę fartuszek sztuki, by odkryć pod nim agenturę wpływu. Światopoglądowy bełkot i podniesione do rangi sztuki socjotechniczne sztuczki z pewnością nie przerobią „zjadaczy chleba” w „aniołów”.
Piszę o misji teatru dlatego, że znając takie deklarowane „posłannictwo”, mamy od razu wyznaczony kierunek interpretacji spektaklu. Łatwiej wydobyć ukryte sensy, odczytać symbole, znaki i wymowę rekwizytów. Co innego będzie więc znaczył przechylony krzyż w Teatrze Powszechnym, który „walczy z pedofilią w Kościele”, a zupełnie coś innego w Teatrze Nie Teraz. Inną będzie rola aktorki wcielającej się w postać hipisowskiej piosenkarki Janis Joplin u Tomasza Gawrona w Teatrze Muzycznym Capitol, a kompletnie inny „charyzmat” ma ta sama postać u Tomasza Żaka.

Spróbujmy najpierw przeanalizować enigmatyczny tytuł: „Intensywność szkła poza percepcją”. Sam w sobie brzmi psychodelicznie. Kojarzy się z książkę Aldousa Huxleya „Drzwi percepcji”. Może jednak w tytułowym „szkle” jest ukryte głębsze znaczenie. Szkło – taka jego rola – jest „poza percepcją” wzrokową widza, ale bynajmniej nie słuchową. Jego dźwięk docierający gdzieś z offu i rozprasza, i przestrasza. Towarzyszy spektaklowi i daje znać o sobie w nieoczekiwanych momentach. Słyszymy brzęk tłuczonego szkła, choć go nie widzimy. Akustyczny złowróżbny znak, który można przeoczyć, choć może grać w tym spektaklu rolę dzwonu na trwogę. Jest jakimś sensie kluczem otwierającym drzwi do ukrytych sensów tego monodramatu składającego się ze scenicznych etiud, monologów i songów. „Szkło” bywa przeźroczyste jak powietrze, którego nie dostrzegamy. Drżenie powietrza może stać się słowem, a Słowo – Logosem. Nie zapomniałem oczywiście o „Szklanym kloszu”, autobiograficznej powieści Sylvii Plath. Polski tytuł nie oddaje tej wieloznaczności zawartej „The Bell Jar”. „Bell” to dzwon, kielich, a „jar” to słoik, wstrząs, dysharmonia, zgrzyt, wibracje. Wszystko to „zagrało” wieloznacznym znakiem w tym spektaklu.
Oczywistym jest, że zmitologizowane przez popkulturę ikony feminizmu (Joplin, Plath) są w tym przedstawieniu jedynie pretekstem do snucia zupełnie innej opowieści. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że mamy tutaj opowieść nawiązującą do Księgi Rodzaju, do… Genesis, do tajemniczego „teatru płci”, który rozegrał się w Edenie. A zamykająca scenę rama wielkiego lustra, ten niemy kontrapunkt scenografii, będący aluzją do wiersza Sylvii Plath „Mirror”, jest genialny w swej prostocie. „Lustro” Plath, interpretowane feministycznym kluczem, kluczy jedynie w ideologicznych zaklętych rewirach i niewiele wyjaśnia. W spektaklu odnajduje swą głębię:; jakby chciało przemówić ze sceny: „Teraz jestem jeziorem. Kobieta pochyla się nade mną / Przeszukuje aż do dna, żeby odkryć kim jest naprawdę”. Stoi niby drzewo Wiadomości Dobrego i Złego. Lustro – Logos – Pismo. W nim odkrywamy swoją prawdziwą tożsamość. Stojący pośrodku niemy rekwizyt jednak tylko udaje lustro. Nie spełnia swojej roli. Nie odbija prawdy. Zieje czarną pustką. Dźwięk tłuczonego szkła zapewne wyjaśnia dlaczego. Oczywiście, ta „teologiczna” konkluzja nie wynika bezpośrednio z rozgrywającej się akcji. Ale narzuca się sama. Wystarczyło powiązać elementy scenografii z wydarzeniami na scenie. Puste ramy prowokują pytanie: czym je wypełnić? Zagubiona tożsamość kobiety wpatruje się w ciemne dno, które ją hipnotyzuje. Nie wie kim jest. „Lady Łazarz” zaklina puste ramy bluźnierczą modlitwą: „Herr Gott / Herr Lucyfer / Strzeżcie się / Strzeżcie / Z popiołu / Wstanę płomiennowłosa / By połknąć mężczyzn jak powietrze”. Nie wie, kto jest jej Ojcem – Bóg czy Lucyfer.

Patrzymy więc na wyrazistą sceniczną wiwisekcję kobiecego ciała i niewieściej duszy. I cały porządek naszego definiowania „płci pięknej” wywraca do góry nogami totalne, demoniczne aktorstwo Anny Warchał, które jest kongenialnie współbrzmiące z mistyczno-diaboliczną poezją Sylvia Plath. Oto kobieta – najcudowniejsza na Ziemi Boża istota, stworzona na podobieństwo miłującego Boga, uosobienie delikatności, miłosiernej mądrości, ta którą Bóg wybrał na Arkę dla Siebie, Ta, która „miażdży głowę węża”, owo źródło świętości i naczynie życia – staje się w tym spektaklu genialnym instrumentem „Władcy tego Świata”. To, co miało być scenicznym „traktatem” o utraconej rajskiej tożsamości, wyewoluowało do poruszającego studium demonicznego opętania.
W tym kontekście Plath to wprost idealny wybór na studium diabolicznego opętania, które wciąga i kusi, hipnotyzuje otchłanią nicości. Plath stanowiła dla mnie tajemnicę od wydanego w grudniu 1973 roku numeru „Literatura na świecie”, który został jej poświęcony. Zostałem uwiedziony i zaczarowany jej poezją. Do czasu zreflektowania się i postawienia sobie pytania: Skąd w tej ciepłej, pięknej, delikatnej, spełnionej rodzicielsko kobiecie, tyle ciemnej, gorzkiej, depresyjnej liryki? Z jakiego miejsca w kobiecym sercu wypływa ta nienawiść, bunt, i szatańska metaforyka wierszy? Dlaczego jej „Listy do domu” są zupełnie inne, pozbawione tej upiornej aury? Może te „najpiękniejsze liryki” pisała pod czyjeś dyktando? Może był to jakiś opiekuńczy daimonion ze skrzydłami nietoperza? Czy zdawała sobie sprawę ze swego poetyckiego „opętania”? Czy znała cenę jaką zapłaci za „natchnione” wiersze? Pierwszy z brzegu cytat: „Przeraża mnie ta ciemna istota / Uśpiona we mnie”. Albo:„Czy słyszysz we mnie morze / Jego skargę? / Czy też głos nicości, / będącej twym opętaniem”. Oczywiście, depresja też bywa twórcza, twórcza do bólu, destruktywna aż do zakochania się w śmierci. Liryka – muzyka, taka słodka i niewinna może mieć szatańskie znamiona. Prawdziwie mefistofeliczny geniusz jest niezwykle trudny do rozpoznania.
W pierwszej scenie ikoniczna Sylwia, a może jednak Janis zjawia się na proscenium od strony widowni, która gra bezwiednie uliczny tłum. Przychodzi w męskim, przemoczonym, o parę numerów za dużym prochowcu. Włosy – symbol kobiecej seksualności, mokre od deszczu, mogą symbolizować głowę Meduzy. To wymowna, wyrazista scena, w której wszystko nawiązuje do płynnej, labilnej tożsamości. Narzucony na plecy męski płaszcz, niczym lucyferyczny szkaplerz, deformuje jej kobiecą sylwetkę, ukrywa płeć i tożsamość, narzucając jej bezwiednie męską rolę. Świetnie zagrana scena dekonspirująca ideowy feminizm. Dopracowana perfekcyjnie. I to osuszanie ręcznikiem kobiecej głowy, ciekawie i dwuznaczne.

W tym krótkim epizodzie pojawia się gitarzysta, Tomasz Lewandowski. Upodobniony do Jamesa Martina Gurley’a, gitarzysty z zespołu Big Brother and the Holding Company. Długie włosy opadające na ramiona, wąsy, bródka i kapelusz. Świetne ucharakteryzowany, można powiedzieć z dbałością o szczegół. „Aktor” mimo woli, milczący świadek dramatu kobiety, liderki zespołu opętanej psychodeliczną muzyką, uzależnieniem od alkoholu i narkotyków. Sądzę, że miał być taki przekonująco – nieprzekonujący w swoim mimicznym aktorstwie. Przy tym duże brawa za kompozycje, gitarowe riffy i acid rockowy akompaniament.
Myślę, że Tomasz Żak wiedział, co robi, kontrastując w przekorny sposób te dwie postacie. Mężczyznę – statystę, bez właściwości, z kobietą która zawarła „pakt z szatanem”. Wyzwoloną seksualnie, negującą macierzyństwo. Adekwatna gra ciałem Anny Warchał, gdzie dominuje seksualność nad kobiecością. W powietrzu, ruchach, gestach, głosie wyczuwalny jest bardziej testosteron niż estrogeny. Rockandrollowy idol spełnia się w głośnym muzycznym „czadzie”, ale jego dopełnieniem nie jest kobieca dusza lecz elektryczna gitara. Wyalienowany z męskości, zajęty muzycznym oprzyrządowaniem i ustawianiem mikrofonu charyzmatycznej wykonawczyni psychodelicznego rocka..

Spektakl… Przygasa światło… Z ciemności na scenę wkracza odmieniona Anna Warchał. W obcisłych spodniach z cekinami połyskującymi metalicznie, kolorowa bluzeczka, hipisowska kamizelka obszyta frędzelkami, opaska indiańska, czerwone szpilki. Ubiór wyzwolonej kobiety, obwieszonej koralikami, naszyjnikami, bransoletkami, klipsami i wisiorkami. Warto docenić teatralną grę kostiumem: luz, nieskrępowanie, wyzwolenie, a zarazem sprzeczność w symbolice: paski, rzemyki, łańcuchy. Hipisowska „filozofia” odwzorowana w modzie na lejące, zwiewne tkaniny, sztuczna lekkość i wolność. I całkowity brak świadomości tego, że nie jest się podmiotem, a jedynie projekcją mediów, popkultury, subkultury, antysztuki. Odczuwałem – szczególnie w tym tarnowskim pokazie – tę atmosferę odurzenia iluzją wolności, która nie pozwala dostrzec tego wiru, który wciąga na dno piekła.

Również Janis Joplin jest ciekawym przypadkiem opętania. Jakby wyciągnięta z „muzycznego piekła” Hieronima Boscha. Jej zachowanie na scenie, hipnotyczny wpływ na widownię: narkotyczny, chrypliwe, skrzypliwy, ekspresyjny głos o szerokiej skali i możliwościach, jest przykładem jakiegoś „piekielnego” daru. Współcześnie ta infernalna muzyka sączy się z każdego kąta popkultury. Fabrykuje się ją na masową skalę. Dlatego ten spektakl w swej głębszej warstwie przeraża odgłosem tłuczonego szkła, które – dla mnie – oznacza Boże zwierciadło, Księgę, w której człowiek odnajduje swoją tożsamość. Cały ten „rozrywkowy” „Forever 27 Club” to nie przypadek. Trudno zaprzeczyć; zyskali sławę, pieniądze, upojne noce, niebiańskie wizje, hołdy i uwielbienie mas. Casus Doktora Faustusa, który zawiera pakt z diabłem, by stworzyć nieśmiertelne dzieło. Wszyscy ci „święci” popkultury, jako ukochani demonów umarli młodo. Ale to już inny temat…

Wróćmy do aktorskiego popisu Anny Warchał. Co się takiego wydarzyło? Prawdą jest, że na premierze jej gra była bardziej stonowana, inny był układ scenografii, gorsza również akustyka, inna gra świateł, to czyniło z bohaterki spektaklu przebraną w hipisowskie fatałaszki biblijną Ewę, oplątaną feministycznymi „frędzlami”, niezrównoważoną pacjentkę szpitali psychiatrycznych. Podwójna rola: amerykańskiej poetki Sylvii i legendarnej piosenkarki Janis, nakładające się na siebie, tworzyły postać kobiety z osobowością z pogranicza – typ borderline z zaburzonym wizerunkiem własnej osoby, ze skłonnościami do samookaleczeń, z inklinacjami samobójczymi. Wydawało mi się więc, że dla Tomasza Żaka istotniejszy jest problem zagubionej kobiecej tożsamości niż psychiatryczny „lot nad kukułczym gniazdem”. Depresja, schizofrenia, czy choroba dwubiegunowa jawiła się w spektaklu jako problem wtórny. Słowa: „Nie chcę rad. Zabiję się. Nie można mi pomóc”, miały zaintrygować widza powodem tej autoagresji i nienawiści do mężczyzn, nie zaś epatować chorobą psychiczną. Znamienne stwierdzenie: „Psychiatra jest bogiem naszych czasów”, prosiło się o ripostę – jaki bóg takie czasy. Nie można uciec z oddziału psychiatrycznego, gdy bogiem jest ordynator – psychiatra, a cały świat szpitalem psychiatrycznym. Wylogować się z tej gry można tylko w jeden, wiadomy sposób, a z racji katolickiej wiary – metodą najgorszą z możliwych.

Nienawiść do ojca i matki kapitalnie zastała przedstawiona grą aktorską i rekwizytami. Scena rozgrywa się przy statywie od mikrofonu. Niby nic, ale w teatrze wszystko jest znakiem. Nawet niezauważalny stojak może okazać się atrybutem męskości. Aktorka zawieszona na nim torebkę, lusterko. Wszystko tak naturalnie, że umykają nam oczywiste skojarzenia. Fotografia matki i rytualne zniszczenie jej ikonicznego znaczenia. To nie jakiś tam kompleks Elektry, a coś poważniejszego. Ileż jest dwuznaczności w słowach: „jaka to byłaby przyjemność, zabić ją, chwycić za tą długą żylastą szyję i udusić…” Bunt przeciwko rodzicom obrazuje bunt przeciwko Bogu. Bóg nie posiada jakiejś określonej płci. Jest Trójcą. Lustrem dla Człowieka stworzonego na Jego podobieństwo.

Zostańmy jeszcze przy tym „statywie”, gdzie rozgrywa się epizod ze „Szklanego kosza”. Scena szminkowania ust jest teatralnie wysublimowana. Wszytko to, co może ten akt symbolizować, jest taktowne, delikatne, bez ostentacji i obsceniczności. Tym mocniej działa na wyobraźnię i implikuje więcej znaczeń: usta – wargi sromowe, krew – defloracja. Cenię u Tomasza Żaka, jako reżysera, subtelność i delikatność z jaką ukazuje treści, które u innych reżyserów domagałyby się dosłowności rekwizytu w postaci sztucznego dildo, fallusa itp.

To co było najpierw Ewą, kobietą z zaburzoną przez medialny magiel i popkulturę osobowością, przeistoczyło się w femme fatale. Jak ten jej ślubny strój modliszki: biało-szara suknia i czarne długie po łokieć rękawiczki bez palców (mitenki), na głowie żałobny toczek z czarną woalką. Brawo! Idziemy do ślubu czy na pogrzeb? Eros i Tanatos w miłosnym uścisku i w jednej osobie. Kostiumowe odwzorowanie popędu życia i śmierci. Zagrane naturalnie i z namaszczeniem godnym tego „sakramentu”. Niby to samo, co mogłem zobaczyć na premierze, a jednak inaczej. Pani Kostucha „Oto maja ręka”, zwisa jak kosa. Striptiz aż do nagich kości naszej Lady Łazarz. Poruszająca teatralna interpretacja tego wiersza o nieudanej próbie samobójczej. Ewangelia na opak.
Po zakończeniu spektaklu wróciłem jeszcze raz myślą do Ogrodu Eden. Wstrząśnięty grą i symboliką obrazów: sugestywnie ukazaną aborcją, rozprawieniem się z problemem macierzyństwa przy użyciu „profesjonalnej” zmiotki, szufelki i kubła na śmieci. Mając jeszcze w uszach kołysanką przywołującą echo filmu „Dziecko Rosemary” z pamiętnego 1968 roku, nie odnalazłem już mojej Ewy. Tej, która chciałaby odnaleźć w tremo stającym na scenie swoje prawdziwe odbicie. To już nie był rozpaczliwy song o utracie kobiecej tożsamości, która po kobiecemu pragnie akceptacji od kogoś, kogo ideologia każe nienawidzić. Ubrana w obcisły czarny damski kombinezon kobieta, siedząca w pozycji kwiatu lotosu, medytująca nicość, wpatrzona w czarną pustkę już wybrała. I ja to wiem. Zapragnęła być Lilith, „towarzyszką” – według jednej z legend – samego Lucyfera.
Jan Maniak
zdjęcia: Aleksandra Żak, Stanisław Kusiak i Rafał Górski.

TEATR NIE TERAZ – Intensywność szkła poza percepcją. Monodram z muzykiem w tle
Scenariusz, scenografia i reżyseria – TOMASZ A. ŻAK
Na scenie – ANNA WARCHAŁ
Kompozycje muzyczne oraz gitara elektryczna – TOMASZ LEWANDOWSKI
Technika – RYSZARD ZAPRZAŁKA
Premiera: Zakliczyńskie Centrum Kultury – 18 marca 2023 roku