
Taki tytuł nosi drugi rozdział przygotowywanej do druku kolejnej części unikalnych wspomnień Bożeny Kwiatkowskiej, kobiety, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje.
Pierwsza część jej postojów pamięci pt. „Z batutą przez życie” ukazała się w formie książki przed wakacjami w 2022 roku, druga część powinna się ukazać drukiem wiosną przyszłego roku. I podobnie, jak w przypadku części pierwszej, będziemy drukować kolejne jej rozdziały. Nasz portal jest patronem medialnym całego projektu.

Chciałabym pisać już dalej i do przodu, ale przeszłość wciąż ciągnie mnie za poły mojego fraka (dyrygenckiego). I stale trzyma mnie w cuglach. „Jeszcze nie wszystko opowiedziałaś, jeszcze za tobą ciągną echa (a może demony)”? Niewyśpiewane i niewygrane.
Kiedyś przed laty zaczęłam pisać „sagę rodzinną”, jako że moja rodzina to wielce ciekawy materiał literacki. Dużo się w niej działo, a zwłaszcza w związkach. Dlatego zaczęłam pisać, za materiał służyły mi ojca wspomnienia, które przeważnie odtwarzał zarówno „po mieczu” jak i „po kądzieli”. Oczywiście po mieczu były o wiele obszerniejsze…

Nigdy nie miałam czasu na tyle, żeby dać się wypowiedzieć mojej duszy w pełni. Jedynym komfortem były „dzienniki duszy”, o których już wspominałam. Nieustanny głód i niepokój pisania, właśnie w tych dziennikach się wyjawiał – jak później w mojej dziwnej, jakże niedzisiejszej poezji.
Dlatego więc zaczynałam pisać – czy to autobiografię, czy to sagę rodzinną, czy to monografię opery dębickiej – ale o tym, całkiem później, to lata już zupełnie współczesne.
„Pisanie, pisanie, pisanie
Dzienniki, pamiętniki, złote myśli
Spod pióra złotego, na papier spadają
Fioletowe koleiny, żłobiąc na twarzy zamkniętej –
Nie raz cierpieniem i bólem
Rzadziej – może radością i kolorem
Gdzieś – po zamknięciu siódmej bramy
Już nie przenikają słowa niewyśpiewane
Zamknięte –
Niech znów patrzę na nią
Jak na batutę moją
Uśpioną w strunach harfy złotej”
Jakoś tak sam z siebie ten rym powstał, jak zresztą całe moje pisanie. Nigdy nie wiadomo, co pióro wymaluje.
Ten wstęp, przydługi może – to cecha mojego stylu. Zanim rozwinę główną myśl, musi być preludium.
No więc zacznę „po kądzieli”, bo tak pewnie wypada. Moje korzenie po kądzieli sięgają dziewiętnastego wieku, na Wschód, gdzie pradziadek Stanisław Czerniawski, pojął za żonę Ormiankę Marcelinę (nie wiem, jakie było jej rodowe nazwisko).

Moja prababcia Marcelina Czerniawska.
Tenże pradziadek był bardzo zdolnym, obiecującym artystą rzeźbiarzem. Niestety zmarł w wieku trzydziestu sześciu lat, na tak zwane „suchoty”. Prababcia Marcelina przeżyła go o wiele lat… Zawsze się zastanawiałam, skąd u mnie tak wielki pociąg do drzewa i do rzeźby ludowej. Gdy mieszkałam przez pewien czas w Żukowicach (o tym później), to chciałam urządzić dom w prostym stylu wiejskim, gdzie dominowałby surowy zapach drewna (zdjęcie ganku z Żukowic mojego projektu), mieszał się z zapachem starych mebli, z których wyczarowywałam nowe formy.
Uwielbiam – z niczego robić coś, ze starego – nowe. Odnosiło się to także do mojego zamiłowania, do stylu w ubiorze.
Gdy chodzę do lasu, czy parku, nadal zatrzymuję się przy każdym drzewie przypominając jego nazwę, licząc słoje i wiek. Drzewa ukochałam i kocham nadal, to melodia z krwi pradziadów płynąca.
Prababcia Marcelina musiała wychowywać dwójkę dzieci – babcię Stanisławę, śpiewaczkę i małego Grzesia, który umarł we wczesnym dzieciństwie. Babcia Stanisława (przez dziadka Karola, nazywana „Maciusiu”), tym też zdrobnieniem babcia zwracała się do dziadka. To później przeszło na moje pokolenie i nasz związek, mój i męża Jurka – zwracaliśmy się do siebie „pańciu, pańcia”.
Nie wiem jak się stało i kto zauważył niezwykły talent wokalny babci Stanisławy, jednak ktoś ją wykształcił, bo skończyła konserwatorium lwowskie. To odległe dzieje i nie chcę podawać faktów, o których nic nie wiem.

Babcia Stanisława Januszowa, początkująca śpiewaczka operowa we Lwowie.
To, że śpiewała w operze lwowskiej jako młoda i jeszcze niezamężna piękna kobieta Po wyjściu za mąż za dziadka Karola Janusza, niestety musiała opuścić scenę – taka była wola męża…

Karol Janusz – ojciec mamy. Lwów.
Dziadek Karol śpiewał u taty w chórze „Akord”, malował i chyba też pisał. Był wspaniałym kolekcjonerem znaczków pocztowych. Pokazywał mi te znaczki i ciągle je z nim oglądałam, mając swoje ulubione. Był przed moim ojcem głównym księgowym w zakładach gazu ziemnego.

Rodzina Januszów: mama z bratem Ryszardem i rodzicami Karolem i
Stanisławą (śpiewaczką operową). Brzuchowice 1923 rok.
Wszyscy ze strony mamy wykazywali się zdolnościami artystycznymi. O dziadku Karolu już wspomniałam wcześniej, pięknie śpiewał i malował. Słaby kontakt miałam z bratem mamy, Ryszardem, który był z wykształcenia prawnikiem i po wojnie zamieszkał z rodziną w Szczecinie. Kontakt został zerwany po śmierci dziadków Januszów. Ze strony mamy tylko jej kuzyn Andrzej Janusz wybił się jako pianista i był nauczycielem w średniej szkole muzycznej we Wrocławiu. Nic teraz o nim nie wiem. Tyle – po kądzieli. Zarówno po 'mieczu’ jak i po 'kądzieli’, rodu Januszów I Kolbuszów, odtworzył mój ojciec ze szczegółami, do których zdołał dotrzeć.
Jednak widzę, że wiele lat wstecz, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, dało się zauważyć zacięcie artystyczne i muzyczne, z wykształcenia, jak i czasem amatorskie.
Na pewno wszyscy bardzo dobrze śpiewali.

Mój brat Ryszard Ricci Kolbusz.
Mam jednego brata Ryszarda, który skończył szkołę muzyczną pierwszego stopnia na skrzypcach. Później ukończył Studium Nauczycielskie w Tarnowie, o kierunku wychowanie muzyczne. Obdarzony również słuchem absolutnym – wybrał jednak inną drogę muzyczną – poszedł w kierunku muzyki rozrywkowej. Bardzo wcześnie założył pierwszy zespół w Pałacu Młodzieży – Elektryczne Banany. Drugi zespół to był Anno Domini. Następny – Dromader way, z tym zespołem w 1976 roku występował na festiwalu w Opolu. Na emigracji w Stanach Zjednoczonych miał zespół Dynamic Band. Nadal jest aktywnym instrumentalistą gitary basowej i założycielem zespołu w Wojniczu – Tylko blues się liczy. W zespole Old Boys Band w Śmignie, gra na gitarze basowej.

Old Boys Band w tarnowskim Bombaju.
Jak wszyscy członkowie mojej muzykalnej rodziny, oprócz grania, śpiewał również w chórze Harmonia, który prowadził wtedy mój ojciec. Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, przez krótki okres śpiewał w barytonach w reaktywowanym przeze mnie chórze męskim Harmonia, ale to już są lata 2012, o tym będzie później.
Syn brata, Sławomir, bardzo zdolny i utalentowany artystycznie (świetnie rysował), i muzycznie. Był czynnym muzykiem i grał wraz z ojcem w zespole rozrywkowym w Stanach. Obecnie jednak nie zajmuje się graniem, a szkoda- też potrafił grać na kilku instrumentach jako samouk. Osobiście żałuję, że nie poszedł dalej w kierunku muzycznym. Pozostałe dzieci brata, Dagmara i Aneta nie wykazywały zainteresowania muzyką.

No i wreszcie moja rodzina – syn Ireneusz ukończył klasę wiolonczeli, podobnie jak wnuczka Lilianna – skrzypiec w tarnowskim Zespole Szkół Muzycznych. Przez krótki czas oboje grali u mnie w zespole kameralnym – brali udział w takich wydarzeniach, jak 75-lecie chóru Harmonia, trzyaktowe widowisko Akathistos i inne koncertach okolicznościowych.

Wnuczka Liliana w klasie skrzypiec.
Wnuczka w szkole średniej wycofała się z grania. Syn jeszcze dalej towarzyszył mi na wiolonczeli, a w późniejszych latach śpiewał ze mną do końca w moich chórach i zespołach.

Liliana „dyryguje” z mojej partytury z tatą Ireneuszem na wiolonczeli w tle (Sala Lustrzana w Tarnowie).
Żałuję bardzo, że oboje nie dokończyli edukacji muzycznej na wyższym stopniu. Oboje byli bardzo uzdolnieni, ale życie pokierowało ich kroki w inną stronę. Niestety nie miałam na to wpływu.
I znowu powrót do przeszłości.
„Myśli płyną jak wzburzona rzeka,
To zahaczy o kamień,
To w korzeń się wplącze…
I nawraca do początku.
Choć dalej płynąć trzeba
ale nurt nieujarzmiony, zakręca,wiruje
i znowu wypłynie
na spokojne wody wyśnionej ciszy jedynej.”
Wstęp- poetycki, często pojawia się w moich refleksjach. Gdy chcę pisać dalej, znowu przeszłość mnie woła. Więc zawracam, posłusznie snując nić wspomnień srebrzystą.
Wątek mojej niezwykłej rodzinki nie byłby komplety, gdybym nie wspomniała mojego protoplasty, Franciszka Kolbusza.

Autoportret dziadka Franciszka Kolbusza z czasów służby wojskowej.
To postać nietuzinkowa jak na dawne czasy, bogata osobowość, niezwykłe talenty… Nie znałam go, wszak umarł, gdy mój ojciec, najmłodszy z rodzeństwa, miał piętnaście lat. Znam go tylko z opowieści mojego ojca Juliusza. Tato opowiadał, że był z wykształcenia magistrem prawa i wójtem Pilzna we wczesnych latach dwudziestego wieku. Był niezwykle uzdolniony artystycznie. Nie wiem, ani pewnie mój tata też nie potrafił powiedzieć, po kim miał takie talenty. Mogę powiedzieć, że mam geny Kolbuszów – muzyczne, artystyczne, poetyckie.
Jako muzyk, dziadek Franciszek był samoukiem, podobnie jak mój ojciec. Miał pochodzenie chłopskie, daleko od uczelni artystycznych. Uniemożliwiało to zawodowe rozwijanie talentów muzycznych. Grał – tak jak mój tato, na wszystkich instrumentach ze słuchu. Pewno też jak my wszyscy w rodzinie – obdarzony słuchem absolutnym. Pisał wiersze (niestety niezachowane) i wspaniale malował i rysował.

Służył w wojsku, w okresie pierwszej wojny światowej.
Ojciec mój opowiadał, że jego ojciec Franciszek potrafił przewidzieć swoją śmierć… Rok wcześniej, podczas wigilii, powiedział przy stole „Moje dzieci, to ostatnia wigilia z wami… Za rok o tej porze mnie już nie będzie…”. Rzeczywiście zmarł w szpitalu 1 stycznia. Babcia moja, Maria Kolbuszowa, z zawodu nauczycielka, została z trójką dorastających dzieci.

Babcia Maria Kolbuszowa, mama mojego taty.
Ojciec mój był prymusem w gimnazjum jasielskim. Zachowane są jego świadectwa, gdzie z góry na dół, ma oceny bardzo dobre lub celujące. W wieku szesnastu lat założył w Jaśle mały zespół instrumentalny, w którym grał jako samouk na flecie. Ten flet – z drzewa hebanowego wisi u mnie w salonie nad fortepianem.
Tak więc stał się mimowolnym prowadzącym zespół jako początkujący dyrygent szesnastolatek. Miał fantastyczną pamięć muzyczną, był nadzwyczaj uzdolniony. Nie wiem dlaczego nie dopilnowano tego, aby mógł kształcić się muzycznie. Jak już wspomniałam, był samoukiem. Znając doskonale podstawy instrumentacji i harmonii, pomagał mi później, gdy byłam w Akademii muzycznej. Bogata biblioteka muzyczna, którą gruntownie przestudiował, służyła mi przez okres studiów, jak i później, gdy sama stałam się wykładowcą PWSZ w Tarnowie. Ale to już jest wiek dwudziesty pierwszy.

Podziwiałam go nieustannie, stąd kolejny raz go dzisiaj wspominam. A najbardziej gdy jeszcze żył (odszedł w 2010 roku). W 2002 roku, gdy robiłam widowisko teatralne, w Mościckim Centrum Sztuki, pod tytułem Akathistos. Cały drugi akt tej sztuki, pod tytułem „Scena u Heroda”, była odtworzona przez niego z pamięci. Potrafił napisać całą partyturę z pamięci, wszystkie instrumenty, cały skład tak zwanej „orkiestry odeonowej”, w jakiej brał udział jako flecista. Jasełka, w których był ten drugi akt, w latach trzydziestych dwudziestego wieku, wystawiali gimnazjaliści z jasielskiego gimnazjum. Podziw mój dla niego po ujrzeniu tej partytury nie miał granic. Ale o tym jeszcze będę pisać później.

Mój Ojciec Juliusz Kolbusz – Pleśna 1957 rok.
Pamiętam, jak opowiadał iż co roku w Jaśle był organizowany zjazd maturzystów – to było męskie gimnazjum, i co roku było ich wielu. Stopniowo, z biegiem lat, ubywało dawnych przyjaciół ze szkolnej ławy. W końcu było ich na ostatnim zjeździe tylko trzech. Ojciec odszedł w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, 10 stycznia 2010 roku.
Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia pochodzą z archiwum autorki.
Koniec rozdziału drugiego – 11 wrzesień 2023