
która łączy mnie z rzeczywistością i sprawia, że mogę, że powinnam iść przez życie z podniesioną głową. Nawet doświadczając licznych ciosów w życiu. Bowiem to nadzieja sprawia, że przestajesz się koncentrować na bólu duszy i otwierasz okno miłości, wpuszczając przez nie Słońce…” pisze we wstępie do drugiej części swoich wspomnień Bożena Kwiatkowska. Kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni…
To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Pierwsza część jej postojów pamięci ukazała się w formie książki przed wakacjami, druga część powinna się ukazać drukiem wiosną przyszłego roku. Obecnie, tak jak poprzednio, będziemy publikować w miarę powstawania kolejne jej rozdziały.
Ta książka, a właściwie jej pierwsza część, odmieniła moje życie i przestawiła zegar dziejowy o 180 stopni (oczywiście nie-czasowy). Po raz pierwszy od siedemdziesięciu lat odważyłam się powiedzieć prawdę o moim życiu. Po raz pierwszy ośmieliłam się opowiedzieć o sobie bez owijania w bawełnę i wykazać swoje talenty i dary, które otrzymałam od Stwórcy, bez uczucia ,,chwalaczki zakaźnej”. Odważyłam się stwierdzić, że coś umiem, coś jestem warta, coś wnoszę swoim działaniem. Nie muszę już udowadniać swojej wartości, bo jestem tą wartością prawdziwa i autentyczna, że zasługuję na dobro, że mogę go doświadczać.
Przez lata wstydziłam się zabrzmi to śmiesznie i niewiarygodnie – że dobrze śpiewam, gram, że dobrze tworzę to, co sztuką się nazywa. Do tej pory spotykałam się z różnymi reakcjami – od fałszywego podziwu, poprzez nazywanie mnie ,,gwiazdą” czego nie znoszę, a co w ustach poniektórych brzmi fałszywie i nieszczerze. Wyczuwam fałsz i obłudę intuicyjnie i wiem, kto wyraża swój podziw szczerze, a kto mówi to obłudnie.
Ta książka wyzwoliła we mnie prawdę, gdzieś tam głęboko ukrytą i nieujawnioną. Ta książka to mój ,,trzeci słup milowy” – myślę, że już ostatni. Pierwszy – jak już wspomniałam, to były moje studia na Akademii Muzycznej. Drugi – to odejście do lepszego świata mojego ukochanego Jurka. No i teraz jest trzeci, wypłynięcie na spokojne wody jesieni życia, to już nie zależy ode mnie i nie wiadomo jak będzie długa.
Ale jeśli coś jeszcze zdołam ,,namalować” dobrego, to może pomimo cierpienia, z jakim się zmagałam w życiu, zostawię spuściznę po sobie dla potomnych i dla ludzi mi bliskich.
…I zaczynam – w imię Boże, drugą część…
Oby była lepsza od pierwszej.

Promocja książki „Moja przygoda z batutą” – MBP Tarnów, obok mnie aktor Andrzej Król /czerwiec 2023/
Rozdział pierwszy – Miłość i jej kolory.
Skoro zakończyłam pierwszą część książki wspomnieniem o Jurku, chciałabym więc pozostać w klimacie uczuć i powiedzieć o miłości, która przecież odgrywała tak wielką rolę w moim życiu.
Miłość – kochać, być kochanym, dawać miłość, brać ją, a właściwie inaczej – potrzeba dążenia do równowagi – tyle dawać ile otrzymywać… Niestety nie jest to łatwe i najczęściej trudne do spełnienia.
Pierwsza potrzeba miłości to komunikaty wysyłane w świat przez dziecko w bardzo wczesnym dzieciństwie. Nie mogę pamiętać, czy potrzeba zaspokajania miłości, była rozumiana wtedy przez moich rodziców. Z opowiadań Mamy wynikało, że nie brała mnie na ręce, kiedy się tego może krzykiem, może płaczem – domagałam. Babcia Stanisława, jej matka, upominała ją, aby nie reagowała na moje krzyki ani nieporadne prośby o wzięcie mnie na ręce i utulenie. Mówiła ,,nie bierz jej na ręce bo zrobi z ciebie niewolnicę. Pokrzyczy, pokrzyczy i się uspokoi”. Widocznie sama też postępowała ze swoimi dziećmi… Późno do tego doszłam. No więc pewnie tak było… Musiałam zaspokajać swoją potrzebę przytulania niebieskim kocykiem, który nazywałam ,,Aja, aja” i którego tuliłam do spragnionej czułości twarzyczki.
Wciąż usilnie pragnę wywołać z przeszłości jakiś moment, gdy mogłam się czuć bezpiecznie w ramionach rodziców. Tak jednak chyba nie było, skoro wyrosłam na dziecko silnie znerwicowane, z problemami trawiennymi i lękowymi. Może bardziej ze strony Ojca było zainteresowanie moją osobą. Tak bardzo chciałam, żeby nazwał mnie ,,moja córeczka”.
Ale pamiętam moment, byłam bardzo mała, miałam może pięć lat. Przywiózł mi z Warszawy, gdzie pojechał na kolejny kurs dla dyrygentów, szmacianą małą laleczkę w czerwonej sukience w białe kropeczki. To była chyba moja pierwsza lalka. Miała buzię z plastiku i złote warkoczyki. Nazwałam ją Hania… Hania i jej sukienka pozostały w mojej pamięci na lata, dlatego tak bardzo później lubiłam kolor swoich sukienek, czerwone w białe groszki.

Stoją od lewej: Grażyna Schefler – wokal Old Boys, Ryszard Zaprzałka – tkk, Ewa Stańczyk – dyr. MBP, Ryszard Ricci Kolbusz – gitara basowa Old Boys, Andrzej Król – prowadzący spotkanie i Jacek Piskozub – klawisze Old Boys. Z bukietem kwiatów – Bożena Kwiatkowska.
Wydaje się, że zamknęłam rozdział o dzieciństwie w poprzedniej części mojej książki. Jednak to wspomnienie jest chyba mocne i zbyt znaczące… Laleczka od taty, którego kochałam, tak jak potrafiłam.
Czy byłam spełniona pod względem miłości jako dziecko? Chyba nie. Wtedy inaczej wyglądałoby moje życie i kształtowanie mojej osobowości. Nie mogąc mieć poczucia zaspokojenia i bezpieczeństwa ze strony dorosłych, swoją miłość przelałam na zwierzęta. U nas w domu zawsze były jakieś zwierzaki. Początkowo były to koty, które na zawsze pozostały moimi ulubionymi ,,stworkami”. Ale były też inne – papużki, rybki w akwarium, pieski. Zawsze zastanawiałam się nad hierarchią ważności uczuć do ludzi i do zwierząt. Doznając zawodu na płaszczyźnie kochania ze strony ludzi, przekładałam to na miłość do zwierząt. Dzisiaj zastanawiam się, czy nie wymagałam od ludzi zbyt wielkiego oddania i miłości, bo chciałam jej tyle ile sama mogłam udźwignąć.
Czy potrafiłam kochać właściwie skoro nie doznałam miłości w dzieciństwie, to może nie potrafiłam kochać prawdziwie. Mając wiele kompleksów i niską samoocenę oraz marne poczucie wartości, jakość mojego kochania mogłaby pozostawić dużo do życzenia.
Jako dziecko miałam silną potrzebę kochania, chwalenia, doceniania – pewnie z braku tego, moja psychika nie rozwijała się należycie.
Będąc nastolatką bardzo szybko zaczęłam szukać ,,obiektów do kochania” czyli chłopców. Byłam ponoć interesująca pod względem urody, sposobu bycia, oraz potrzeby niesienia pomocy. Miałam zawsze wokół siebie sporo koleżanek i kolegów, byłam lubiana i akceptowana, zawsze pełna pomysłów, ciekawa świata, obdarzona wielką wyobraźnią, doskonałą pamięcią, oraz zmysłem organizacyjnym.
Ojciec, wielki przyjaciel zwierząt, świata i przyrody, uczył mnie miłości do natury, jak szanować zwierzęta, rośliny i drzewa. Z tamtego okresu pozostało we mnie uczucie miłości do zwierząt, co później przerodziło się w latach dojrzałych, do rozumienia języka zwierząt oraz zaglądania do duszy ludzi i zwierząt poprzez ich oczy.
Oczy… to dar, który jako kolejny otrzymałam od Ducha Św. Po prostu umiałam rozeznać człowieka i jego wnętrze po jego oczach. Nie mając zaspokojenia w otrzymywaniu miłości od rodziców, brałam ją od tych, którzy zechcieli mi ją ofiarować – mniej lub więcej autentycznie.

Mój doniczkowy ogród
Słowo ,,kochać” kiedyś to było tabu. Nie słyszało się tak jak dzisiaj, powszechnie używanego, żeby nie powiedzieć – wyświechtanego.
I ja teraz w latach nieco ,,posunięta” cieszę się tym słowem, bo wreszcie mogę kochać i używać tego słowa, bez żadnego podtekstu erotycznego. Po prostu – tyle jest słowa „kocham” ile prawdziwej, czystej intencji w nim zawartej.
Kocham więc ludzi – tych, którzy mnie rozumieją, szanują, tolerują moją skomplikowaną osobowość, są wyrozumiali dla moich słabości i po prostu kochają mnie ,,za mnie samą”.
Kocham zwierzaki – o nich, a zwłaszcza tych, które odeszły już do lepszego świata – będzie z pewnością osobny rozdział, noszący tytuł ,,Franciszkowa zagroda”. Kocham zwierzęta, bo one odwzajemniają się miłością czystą, bezwarunkową, nie pragnąc za to nic, oprócz.. miłości.
Kocham drzewa – czuję ich energię i po przyłożeniu ucha do ich kory, słyszę bicie ich serca i krążenie odżywczych soków, wędrujących od korzeni, aż do niezgłębionych przestrzeni najdalszej gałązki i liścia.

Moje kwiaty ukochane…
Kocham kwiaty, głównie doniczkowe – mam pięćdziesiąt doniczek w domu i niezliczoną ilość moich zielonych przyjaciół.

Skamieniałe miasteczko – skała „Grunwald” /Ciężkowice/
Kocham góry- ich potęgę, grozę, ale i determinację w trwaniu w miejscu, ich piękno, rzeźbę i kolor ich duszy, zaklętej w skałę. Tak jak skała „Grunwald” w Ciężkowicach koło Tarnowa, w tej skale według legendy, są zaklęci rycerze grunwaldzcy. Trwają i czekają, aby w chwili wielkiego zagrożenia, ruszyć Polsce na pomoc. Stoją tam do dzisiaj. Jeśli przyłożę ucho do skały, słyszę szczęk lemieszy i ostrzenie żelaznych mieczy… A po drugiej stronie drogi ciężkowickiej „Czarownica”, odstrasza swoim widokiem wrogów, zbliżających się do bram Ojczyzny.

Skamieniałe miasteczko – skała „Czarownica” /Ciężkowice/
Kocham morze, jego szum koi moje nerwy, kolory morza, zachody Słońca, zapach morza i piasku. I mogę godzinami wpatrywać się w szaro-zielony widnokrąg. Dla niektórych jest on nudny, bo nic tam nie ma – a dla mnie tyle się tam dzieje.
Kocham kwiaty domu i kwiaty ziemi. Ich kolory, zapach i kształty, które zamknęłam w wierszu „Kwiatowa orkiestra symfoniczna” (zdjęcie mojej działki, kapliczki i kwiatów).
I zapach ziemi, świeżo zaoranej, która łakomie pije każdą kroplę rosy, zamieniając ją w najdoskonalsze perfumy naszej Matki Gai. Mogę z twarzą przy brunatnej bryle, chłonąć te zapachy.

Kapliczka „Gaździny Podhala” na mojej działce.
Wiersz do Matki Ziemi
Dziękuję Ci Matko Ziemio za zapach Twój,
Za bicie serca Twego…
W głębi Twego wnętrza życie się toczy..
Tam robaczki, pędraczki na wyścigi z mrówkami, domy swe budują
Szanując swoje ścieżki, które krótkie życie im wyznacza
Natura kieruje ich losem
I tylko żal, że człowiek łańcuch ten przerywa.
Kiedy w 1985 roku zakupiliśmy czterdzieści arów działki w Jodłówce-Wałkach, w dniu gdy zostaliśmy właścicielami ziemi, uklękłam na środku, pocałowałam zieloną murawę i powiedziałam „To jest moja ziemia. Nikt nie wydrze mi jej z wnętrza. Mogę robić tutaj, co tylko mi się spodoba i nikt do tego nie będzie miał nic”.
Przedtem nie miałam niczego swojego… Znowu się rozpisałam. Temat działki, a właściwie rancza, będzie jeszcze obszerniej poruszany w swoim czasie.
Wciąż jestem w temacie „kochać” i dlatego tak obszernie, obrazowo przedstawiam kolory miłości.
Jest jeszcze miłość do książek, które połykałam od dzieciństwa. Czytałam namiętnie i tematycznie stosując dwie metody – albo czytałam szereg pozycji jednego autora, a w czasach dawnych nie było aż tak wielkiej palety wydawnictw książkowych; albo też czytałam „epokami” książkowymi. Za honor, w wieku kilkunastu lat, uważałam, że muszę przeczytać całą literaturę klasyczną: francuską (Balzac, Zola, Hugo), rosyjską (Dostojewski, Szołochow, Puszkin), angielską (Szekspir, siostry Bronte), amerykańską (Hemingway, Scott Fitzgerald).
Zrobiłam sobie katalog pozycji przeczytanych, w których pisałam tytuły książek, autorów, ilość stron i czasokres „konsumpcji” białych kartek. Druga część katalogu to był spis pozycji, które miałam zamiar zdobyć, lub przeczytać. Prowadziłam z koleżankami i kolegami swoiste zawody połykania książek. Taki to był wtedy sposób spędzania wolnego czasu (oprócz randek i sporadycznych prywatek). Były też wypady do kina na filmy „dla dorosłych”, czyli od szesnastu lat.
Ubierałam wtedy okulary w czarnych oprawkach, by wyglądać poważniej i z wypiekami na twarzy oglądałam skromne pocałunki na filmach od szesnastu lat.
Bożena Kwiatkowska
Koniec rozdziału pierwszego 18.08.2023