Bożena Kwiatkowska część X – Mój mąż Jurek

czyli
moja przygoda z batutą.
To kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej. W kolejnej odsłonie swoich wspomnień – gdy ma się świadomość sześćdziesięciu lat podroży z “muzyką pod rękę“, snuje refleksje na temat przebytej ścieżki zawodowej.
Tym razem wspomina swojego męża Jerzego …

„Moniuszko” we FLISIE – Dębica 2016
Moja droga, moja ulica…
Prosta, długa, nie dokończona…
Zawsze szłam ta drogą.
Gdzieś w dziejach,
Rozjaśnianych światłem
Ale zaciemnianych mrokiem.
Czasem, nie spodziewany zakręt losu
Na chwilę omijał przepisy
I na lewo skręcać kazał
Za biegiem wydarzeń.
Lecz zaraz – zakaz ruchu
Stop! Zatrzymaj się!
Czerwone światło
Zamieni się w zielone…
A kiedy białe się –
Otworzy…
(Tarnów 25 marzec 2020 godz. 9 rano)

Mój Jurek – nasza szalona młodość…
Ten dziesiąty, ostatni już odcinek w tym cyklu, chcę poświęcić mojemu mężowi Jurkowi – spina on niejako klamrą moje wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości. Jego postać w moim życiu osobistym i muzycznym odegrała nie bagatelna rolę, dlatego właśnie chcę mu poświęcić to ostatnie wspomnienie. Dobą okazja do tego jest przypadająca w tym roku 6. rocznica jego odejścia do Domu Ojca.
Nie będzie fikcją literacką stwierdzenie, iż był On w moim życiu obecny od wczesnej młodości, o czym wtedy, rzecz jasna, nie wiedziałam. Mieszkałam wtedy i nadal tam mieszkam przy ulicy Rogoyskiego, gdzie jedno z okien wychodziło na pobliski budynek dawnego Liceum Pedagogicznego, popularnej „ćwiczeniówki”, i szkoły podstawowej, do której uczęszczał Jurek.
„Moja” ulica Kopernika
Często siadywałam w tym oknie widząc przez nie moją przyszłą drogę życia, o której później pisałam w wielu moich wierszach. Prościutko, jak strzała ul. Kopernika kończyła się wtedy i obecnie Pomnikiem Nieznanego Żołnierza, od lat płonącego zniczem podczas wszystkich ważniejszych uroczystości państwowych. Wtedy, w latach 50. i 60. na tej tej drodze nie można było zobaczyć tylu zaparkowanych samochodów co dzisiaj, bo ich po prostu wtedy nie było. Drzewa, dziś prawie idealnie zasłaniające tę prostą drogę, wspinającą się ostro pod górę, były wtedy malutkie. Można powiedzieć, że rosły wraz ze mną… Tamta moja droga jest uwieczniona na na jednym z obrazów taty, który wtedy, dla którego malarstwo oprócz muzyki, była jego druga wielką pasja.
Wysiadując w tamtym oknie, zapatrzona w ulicę Kopernika, wybiegałam w przyszłość nie wiedząc, dokąd mnie zaprowadzi droga mojego życia, której nie mogłam w żaden sposób przewidzieć … Moje łóżko stało pod tym oknem i tylko księżyc podczas pełni, zawsze niezmiennie w tym samym miejscu, łagodnym spojrzeniem obejmował moje dłonie spoczywające na kołdrze. Wówczas, wolna, szybowałam na obłokach wybujałej wyobraźni po księżycowej krainie… widząc siebie w roli baśniowej księżniczki o pięknych dłoniach…
I znów nieco długi wstęp, wspomnienie siebie z młodości, mające jednak z Jurkiem i z tym oknem, dzisiaj zarośniętym drzewami i zastawione licznymi doniczkami z kwiatami (to także jedna z moich pasji), szczególne znaczenie. Ach, ta wyobraźnia nastoletniej, egzaltowanej romantyczki…

Okna na 1 piętrze, z których podrywał mnie mój przyszły mąż…
No więc to okno… miałam wtedy jakieś 15/16 lat i tyle też miał mój przyszły mąż Jerzy. Pamiętam, jak przez mglę, że z okna ówczesnego liceum pedagogicznego wychylali się dwaj chłopcy /jednym z nich był mój Jurek/, machali do mnie i stroili miny. Ale ja jeszcze wtedy nie rozróżniałam ich twarzy – dzieliła nas odległość co najmniej kilkudziesięciu metrów. Oczywiście, imponowało mi to, że mnie podrywali ale ja wówczas byłam zainteresowana nieci starszym i bardziej przystojnym sąsiadem, z balkonu obok, o pseudonimie Bebi… Wspominałam o nim już w poprzednich odcinkach. Bebi był zabójczo przystojny, wysoki, poważny a w mojej pamięci szczególnie zachował się pierwszy pocałunek, jaki złożył na moich ustach… To był w ogóle mój pierwszy pocałunek w życiu z chłopakiem.
Wtedy były inne czasy i dziewczyny nie pozwalały sobie /a przynajmniej ja/ całować się z chłopakiem przed ukończeniem szkoły podstawowej. Tak więc nie zwracałam uwagi na dwóch młodziaków wyglądających szkolnym oknem. Tym bardziej że obaj byli moimi rówieśnikami, choć nie powiem aby moja budząca się wtedy „kobiecość” (w ciele nastolatki!) nie była tym mile połechtana.
Czy wtedy, pod tą bujną, niesforną jak ja – moją czupryną, mogla przemknąć myśl, że jeden z tych facecików będzie kiedyś moim mężem.
Dzisiaj – z rozrzewnieniem wspominam tamte szczeniackie zdarzenia, bo gdy spotkaliśmy się później w klasie maturalnej, adorujący mnie, wtedy już na poważnie, mój Jureczek, zawsze mi mówił: …i tak będziesz moją żoną, przyjadę po ciebie białym cadillakiem z bukietem pąsowych róż, które do dzisiaj pozostały moimi ulubionymi kwiatami.

Szalone lata 70.
Oczywiście, nie było żadnego cadillaca ani pąsowych róż, było za to mnóstwo różnych zdarzeń w moim życiu, które na pewien czas nas rozdzieliły. Ale jednak było nam sądzone spędzić ze sobą prawie 50 lat, pełnych zawirowań, zdarzeń zupełnie nie przewidzianych, jednak nic nie potrafiło nas rozdzielić… Dopiero ta biała smutna pani z ościeniem w 2017 roku zabrała, zagarnęła mi mojego Jureczka, zamykają ważny rozdział mojego życia. Nazywaliśmy się wzajemnie – pańciu i pańcia – chociaż przedtem były też i inne „artystyczne” imiona… A pańcią zostałam w rodzinie do dzisiaj!
Szkoda, że nie dane nam było doczekać razem złotych godów… i może na tym zakończę ten fragment moich wspomnień.
Dlatego teraz chcę o moim mężu napisać jako partnerze życiowym i zawodowym. On zawsze mówił, że ożenił się z najpiękniejszą dziewczyną w Tarnowie, i tak mnie zawsze przedstawiał.
Nasze ciekawe i jakże odmienne osobowości, choć temperamenty podobne, charakteryzowały się pewnymi „słupami milowymi”, których nie mogla zburzyć moja ciekawa i nie raz bardzo trudna osobowość i temperament, o których piszę na początku, nie zwykle skomplikowana i często nie do ujarzmienia osobowość.

Scena zbiorowa opery FLIS – „Moniuszko” w środku.
Musze tutaj dodać, że mój mąż był niezwykle tolerancyjny dla moich przeróżnych fantazji twórczych, rozumiał mnie i wspierał we wszystkim do końca… Nigdy też nie skracał mi życiowych cugli. Dzięki temu, był zawsze i jest nadal najważniejszą osobą w moim życiu. Dlatego nasze małżeństwo można podsumować, jako nie zwykle trwałe, osadzone na mocnym fundamencie życiowym zbudowanym na dekalogu i praktycznie nie do zburzenia.
Wspólne cechy i zamiłowania, kierunki w których zmierzało nasze życie, to przede wszystkim umiłowanie przyrody i natury, a co za trym idzie pasja do zwierząt, których była duża ilość w naszym życiu, głównie adoptowanych. Dzisiaj mam tylko jedną kotkę, 16-letnią czarną Pusię. Ale to już jest temat na zupełnie inne opowiadanie, nowy rozdział moich wspomnień, które mam nadzieję wkrótce wraz z red. Ryszardem Zaprzałką przygotuję
Pomoc zwierzakom i ludziom to jedno ale równoległe z tą pasją było od początku umiłowanie sztuki w najszerzej rozumianym znaczeniu – muzyka, malarstwo i poezja. Zawsze podkreślałam i nadal to czynię, że z pewnością nie zrobiłabym i nie utrwaliłabym swoich dokonań artystycznych, gdyby nie pomoc i determinacja Jurka.

Mój „Moniuszko” we FLISIE raz jeszcze..
Muszę tu zaznaczyć, że mój mąż miał umysł ścisły, nie miał jak ja wykształcenia muzycznego tylko ekonomiczne. Jedynym jego kontaktem z muzyką było liceum pedagogiczne do którego uczęszczał na początku swojej edukacji i obowiązkowy wówczas przedmiot – nauka gry na skrzypcach. Nie było wtedy jakiegoś egzaminu z umiejętności słuchu muzycznego, którego Jurek po prostu nie posiadał. Jak opowiadał, jego ówczesna pedagog pani Czajkowska „lała swoich uczniów smyczkiem po łapach i palcach, jeśli nie wychodziły spod nich czyste dźwięki, jako że skrzypce mają tzw. strój nietemperowany i tylko przy pomocy dobrego słuchu można z nich wydobyć czyste dźwięki. Skręcało mnie wówczas w moim oknie gdy słyszałam 30 różnych dźwięków wydobywających się z trzydziestu paru skrzypiec, wśród których był również mój Jureczek, usiłujący jakoś grac. Jak się okazało pani Czajkowska tylko jego oszczędzała „i nie lała go po łapach” gdy fałszował ponieważ mówiła, że i tak nigdy nie zagra czysto… Aliści to on najlepiej ze wszystkich znal położenie nut.
Przed spektaklem „Wesele Figara” Mozarta – Dębica 2015.
Nie przypuszczał on wówczas że ta perfekcyjna znajomość nut przyda się kiedyś jego żonie, której pomagał w pracy przepisując moje partytury, początkowo na papierze nutowym a w latach dwutysięcznych dopiero robił to na komputerze, z pomocą specjalnego oprogramowania. Gdzieś zdobył ten program i od tego czasu wszystko, co komponowałam i pisałam /wiersze, scenariusze, projekty muzyczne/ uwieczniał w opasłych tomach gromadzonych w moim domowym archiwum, co teraz stanowi materialną i duchową spuściznę po nim.
Moja półka – archiwum
Duża część mojej twórczości nigdy nie ujrzała światła dziennego. I teraz stoją te opasłe segregatory, poukładane chronologicznie według gatunków muzycznych, wysoko na półce i tylko czasem, nie liczni zainteresowani, omiatają je wzrokiem. Oprócz dokumentacji komputerowej mojej twórczości muzycznej, od samego początku Jerzy robił dokumentacje fotograficzne moich występów – koncertów, konkursów i widowisk.
Z czasem zaczął to wszystko rejestrować na taśmie, najpierw ciężką a później mniejszą kamerą. I tak powstała ogromna dokumentacja uwieczniająca naszą wspólną pracę. Piszę – wspólną – bo rzeczywiście od początku wszystko co stworzyłam robiliśmy razem. Gdyby nie jego pomoc nie udało by mi się zdokumentować większości moich dokonań.
Zawsze obok mnie, zawsze na równi ze mną, nigdy nie był „mężem swojej żony”. Podkreślałam to wielokrotnie dziękując mu publicznie za pomoc.

Afisz ostatniej naszej pracy na dębickiej scenie.
I nawet ostatnia jego droga, gdy na rok przed odejściem, razem występowaliśmy na scenie operowej w Dębicy w operze „Flis” – ja w charakterze solistki, on w roli Moniuszki. Wtedy byłam tak szczęśliwa… chyba ostatni raz w życiu. I tak u kresu, wreszcie spełniło się jego i moje marzenie – razem na scenie…
Obok siebie… Pięknym ukłonem zakończył swoja drogę artystyczną u boku ukochanej żony, która była miłością jego życia. Wówczas nie przeczuwając , że za rok o tej porze będzie już tworzył inne scenariusze na innym świecie, innego życia…

FLIS – scena zbiorowa.
Moja pusta droga
Gdzieś w mrokach dziejów
Droga – choć prosta –
Pustą była
Dziś – choć dalej prosta –
Ale martwe samochody
Donikąd już nie zmierzają
Stoją – dzień i noc
A oczy ich zamknięte
A drzwi ich zasłonięte…
Lęk rozsiadł się
Na wygodnych kanapach
Luksusu, potulnie stulił uszy.
Lęk i luksus
Niedobrana para
Iść dziś razem muszą
Spędzać dni i noce…
(pisane podczas kwarantanny)
Tekst – Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia pochodzą z archiwum autorki.