
czyli
moja przygoda z batutą.
To kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej. W kolejnej odsłonie swoich wspomnień – gdy ma się świadomość sześćdziesięciu lat podroży z “muzyką pod rękę“, snuje refleksje na temat przebytej ścieżki zawodowej. Tym razem wraca raz jeszcze do wspomnień dzieciństwa…

Budzenie duszy uśpionej
Moje ciągłe powroty do przeszłości, do dzieciństwa i wczesnej młodości pomagają mi zrozumieć i rozszyfrować dalsze skomplikowane losy mojej osobowości. Rzeczywiście tak siebie dzisiaj widzę i tak często rozmawiam sama ze sobą, jak gdybym nadal potrzebowała tej duszy bratniej, której poszukiwałam przez cale życie. Niestety, ciągle nie mogę stwierdzić, ze znalazłam takowa… Jeżeli, to tylko bardzo wcześnie, w czasie gdy zaczęłam chodzić do III LO. Była nią Iwona Muchowicz i tylko ją tak naprawdę mogłam nazywać swoją prawdziwą przyjaciółką. Później oczywiście były inne „przyjaciółki”, było ich nawet wiele ale jeśli chodzi o prawdziwy termin przyjaciółka to dotyczyło to tylko Iwony.
Z biegiem lat byłam coraz bardziej oszczędna w używaniu tego określenia, w odniesieniu do postaci pojawiających się w moim życiu z prędkością przesuwającego się kalejdoskopu. Im szybciej pędził pociąg mojego życia, tym status „przyjaźń” tracił swój koloryt.

Pierwsze przyjaźnie…
To tylko ledwie wstęp, jak zwykle w każdym rozdziale moich wspomnień – do tego, co chcę opowiedzieć dalej: czasem nawiązuje on do rzeczywistych zdarzeń, a czasem ledwie ich dotyka… .
Moja duchowość i wrażliwość reagujące na otaczający mnie świat, zaczęły się bardzo wcześnie. Już w dzieciństwie, gdzie tylko się znalazłam, śpiewałam, śpiewałam, śpiewałam i… tańczyłam.
Myślę, że wtedy nie było u mnie żadnej tremy ani wstydu bez względu na okoliczności. Popisywałam się, jak większość dzieci w tym wieku, nie zepsutych naleciałościami dorosłego życia. Mama opowiadała mi, że zawsze byłam nie do ujarzmienia… (jaka szkoda, że próbowała mnie poskramiać siłą). Zawsze musiałam iść przez życie sama, zawsze do przodu, zawsze ciekawa świata, który z każdym moim krokiem wybiegał mi na przeciw.

Ze wzruszeniem i rozbawieniem przypominam sobie niezwykłą przygodę związaną z jednym z niedzielnych wyjść na mszę do kościoła księży Filipinów. Otóż, w trakcie tych rodzinnych przygotowań, które skutecznie zakłócała kręcąca się „mała nieznośnica„, jak mnie wówczas nazywała mama, zapomniano mi ubrać… majteczki! W drodze do kościoła biegałam wesoło wyprzedzając rodziców, z których nikt nie zauważył tego istotnego braku. Jakimś wyjaśnieniem może być fakt, że długość ówczesnych sukienek czy spódniczek była zupełnie inna od tych dzisiejszych…

Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Otóż, podczas najbardziej uroczystego momentu tej mszy, ni stąd, ni zowąd, wybiegłam na środek kościoła i zaczęłam zaczęłam śpiewać na cały głos bardzo wtedy popularną radziecką piosenkę Pole Polelum, która była gwoździem ówczesnego repertuaru czterolatki… czyli mnie!
I wtedy stało się… zdziwieni i zaskoczeni wierni najpierw usłyszeli cienki, czysto śpiewający głosik, a później zobaczyli dzieciaka w… niekompletnej garderobie. Mama nigdy nie potrafiła opisać wstydu jakiego się wtedy najadła.

Zawsze, od najmłodszych lat, mocno byłam związana z atmosferą kościoła, głównie ze względu na mojego ojca, który wówczas prowadził chór i orkiestrę przy kościele xx misjonarzy przy ul. Krakowskiej. Często chodziliśmy tam w Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. I to były najwspanialsze momenty mojego pojmowania świata duchowego i muzyki. Zawsze w Boże Narodzenie orkiestra i chór prowadzone przez ojca wykonywały znane kolędy, wśród nich „Bóg się rodzi”. Przypominam sobie, że ostatnią zwrotkę: „Podnieś rączkę boże dziecię”, śpiewała uczennica mojej babci Zofia Jędrzykiewicz… Pamiętam jakby to było dzisiaj!
Później, po dwudziestu pięciu latach, ta właśnie pani, wtedy już ze statusem profesorskim, dostrzegła mnie na egzaminie wstępnym do Akademii Muzycznej w Krakowie. Oczywiście, ja nie wiedziałam, ze była tam wykładowcą.
Z kolei na Święta Wielkanocne, obowiązkowo ojca chór i orkiestra wykonywały Alleluja Haendla. I tamten, wówczas mały brzdąc, umiał zaśpiewać fragmenty tamtego wielkiego dzieła!
Czy już wtedy kiełkowała w mojej malej główce myśl, że i ja kiedyś będę mogla zadyrygować tym utworem sama. Dzisiaj myślę, że tak właśnie mogło być – przecież zawsze chciałam być dyrygentem. Szczególnie w niesamowitej i nieujarzmionej wyobraźni dziecka, szybowała kilkadziesiąt lat do przodu.

W tamtych latach, to właśnie kościół misjonarzy kształtował moją wrażliwą duszę i nadmiernie wybujałą wyobraźnię, wybiegającą daleko do przodu, szybującą gdzie po niebieskich pięcioliniach, po których przechadzały się piękne anioły i wszyscy świeci. Tam chyba byłam najbardziej bezpieczna i spokojna… W ogóle przez długie lata tamto gwieździste kościelne sklepienie było moim wyobrażeniem nieba. W mojej małej główce szybowały gdzieś te anioły prowadząc mnie na elizejskie pola, które potem uwieczniałam na swoich obrazach i utrwalałam w wierszach już jako osoba dorosła.
Moją nietuzinkową osobowość, zrozumiałam w bardzo późnym wieku. Puki co, siedziałam sobie cichutko, jak mały aniołek w bocznej galerii tamtego surowego, neogotyckiego kościoła, jak niebiański, grzeczny aniołek, którym tak naprawdę nigdy nie byłam.
I chyba dopiero teraz gdy wycofałam się z życia zawodowego, ze sceny i dyrygenckiego pudła, w zaciszu mojego mieszkania – samotni, mogę do woli błądzić po firmamencie anielskich ścieżek. Złagodniałam, wyciszyłam się i bardziej zwróciłam się w duchową stronę mojej osobowości.

„Mesjasz” Haendla, prowadzony batuta mojego ojca, Juliusza Kolbusza, radosnym alleluja kolejny raz w dziejach, a był to rok 1954, obwieszczał światu radosne zmartwychwstanie naszego Pana Jezusa Chrystusa.

Od dzieciństwa nosze w sobie obraz tego, który zbawił świat, dokładnie był to mały obrazek Serca Jezusowego pochodzący ze starego modlitewnika, unikalny wizerunek Jezusa o blond włosach i przepięknym głębokim spojrzeniu błękitnych oczu. To on prowadzi mnie przez całe życie… Obraz Serca Jezusowego został odbity w mojej duszy na zawsze. I chociaż w moim życiu duchowym następowały potem różne okresy, dobre i złe, żarliwość przeplatana na przemian z nocą duszy udręczonej, podczas której zapadałam się w duchowe ciemności, kiedy wydawało się, że już nigdy stamtąd się nie wydostanę.
Nie mniej – wciąż wolniej lub szybciej, ktoś wyciągał do mnie niewidzialną dłoń, która z powrotem wprawiała w ruch nie równym ruchem prowadzone, tryby mojego szalonego życia i znów wypływałam na powierzchnię.
Po kilkudziesięciu latach, gdy na krótki czas pociągała mnie natura i życie na podtarnowskiej wsi, znalazłam taki sam obraz Najświętszego Serca Jezusowego, który zadecydował o wyborze domu w którym go znalazłam…
O tym okresie mojego życia napisze jeszcze w osobnych rozdziałach… Bo to był z jednej strony okres bardzo twórczy, bogaty duchowo, a z drugiej, jak się okazało pozbawił mnie i mojego męża Jurka zdrowia powodując całe mnóstwo komplikacji życiowych. Tak w skrócie wspominam mój kilkuletni pobyt w Żukowicach Starych. znaleziony tam obraz wisi teraz nad moimi biurkiem w moim tarnowskim mieszkaniu, gdzie spisuję swoje wspomnienia.

I znowu wielki skok w przód, od kościoła misjonarzy, czterolatki zasłuchanej w głos orkiestry, otulonej zapachem stuletnich ceglanych murów tamtego kościoła, do czasów moich studiów na krakowskiej akademii muzycznej. Przy okazji: „Mesjasz” oraz nie mniej słynne „Alleluja” były jednymi z utworów obowiązujących na dyplomie z dyrygentury. Jednakże nie był on w moim egzaminacyjnym repertuarze bo ja wtedy dyrygowałam „Mszą Koronacyjna „C-du” Ludwika van Beethovena. Jenak, gdy moja koleżanka Basia Warzecha dyrygowała tym utworem na dyplomie z dyrygentury,, zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że kiedyś może i ja będę mogła zadyrygować pełnym chórem i orkiestrą i… umrzeć na „pace”.
Ot takie marzenie każdego artysty aby zejść ze świata na scenie! Niestety, nie wszystkim było i jest to dane (wyjątek: Solski i Caruso).
Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia pochodzą z archiwum autorki.