
czyli
moja przygoda z batutą.
To kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej. W kolejnej odsłonie swoich wspomnień – gdy ma się świadomość sześćdziesięciu lat podroży z “muzyką pod rękę“, snuje refleksje na temat przebytej ścieżki zawodowej. Tym razem wspomina swoje związki z… liceum muzycznym w Krakowie.

Dawno temu w Krakowie… część druga.
Internat u sióstr Urszulanek to był tzw. pobyt dzienny, było nas tam tylko kilka dziewczyn, tylko tam jadłyśmy i uczyłyśmy się do wieczora. Następnie każda szła do swojego miejsca zamieszkania na nocleg, ja do mojej cioci Heleny, która mieszkała nie daleko klasztoru. Wspominam to jako koszmar! Maleńki pokoik bez łazienki, który za dnia pełnił rolę pracowni krawieckiej, bez okna, wśród różnorodnej galanterii krawieckiej. Pamiętam, że na noc rozkładałam żelazne łóżko, wąskie i niewygodne. Dodatkowo, ta dziupla była nie ogrzewana, a zimy były wtedy srogie. Spałam więc w kurtce, przykryta jakimś nędznym kocem i rano skoro świt zrywała się w tym, co miałam na sobie i biegłam na śniadanie do klasztoru, a potem do szkoły… .

Rano w klasztorze, chyba o 7. było śniadanie, potem zajęcia w liceum muzycznym do 15. Potem z powrotem do klasztoru na obiad i nauka do wieczora. Miałyśmy tam specjalna sale do nauki, każda miała swoje osobne miejsce. Cały czas musiała być cisza, siostra Ludwika pilnowała nas i bacznie patrzyła czy się należycie przykładamy do lekcji.

Mój pierwszy makijaż – Kraków 1960.
Wtedy panowała moda na zeszyty z fotosami popularnych aktorów i aktorek. Były to najczęściej zdjęcia czarno-białe ówczesnych idoli. Do tych fotosów dobierałam teksty piosenek, najczęściej z filmów o miłości. Do dziś pamiętam tamte fotosy z czułymi pocałunkami, piękne aktorki w objęciach znanych amantów kina… Fotosy z Zofią Loren, Gina Lollobrygida, Jean Mare, Brigitte Bardot /główny symbol seksu tamtych czasów/, Gerard Filip, Clark Gable, Simone Signoret. Szczególnie pamiętam film „Koty” – świetne kino psychologiczne, ze znakomitymi kreacjami Simone i jej męża. I ta jej uroda: skośne oczy, leniwe, zmysłowe ruchy…

Gdy siostra Ludwika zobaczyła u mnie te „nieprzyzwoite” zeszyty, w których oczywiście nie było nic nieprzyzwoitego, no może oprócz tekstów piosenek o miłości. Ta moja wieczna pogoń za miłością, od wczesnych lat nie spełniona, piosenki pisane zielonym atramentem (wtedy w użyciu były tylko wieczne pióra) wiecznym). To był u mnie okres „zielony” – fioletowego atramentu wówczas nie było, tylko czarny i czerwony. Kiedy siostra zobaczyła, te jej zdaniem, „nieprzyzwoite” dziewczyny, które w rzeczywistości były piękne i zgrabne, w obcisłych, wydekoltowanych sukniach – usiłowała mi je skonfiskować… Ja oczywiście nie chciałam ich oddać więc szamotała się ze mną, aż w końcu wykręciła mi ręce do tyłu i wyrwała mi mój skarb. Tego, co było potem dokładnie już nie pamiętam, za to dobrze zapamiętałam ból rąk, wstyd i upokorzenie oraz żal do całego świata.
Te zeszyty później przeszły płynie w coś, co nazywało się wtedy i tak jest do dziś pele mele. Już pewnie bardziej znane współczesnym nastolatkom.
Ale była też druga, lepsza strona tamtego okresu, związana z moją duchowością i wrażliwością. Jednym z najważniejszych wydarzeń tamtego okresu była dla mnie klasztorna pielgrzymka do Częstochowy. Do dzisiaj pamiętam ogromne wrażenie, jakie zrobił na mnie cudowny obraz, przed którym modliłam się gorąco o pomoc w moich kłopotach z nauką oraz o powrót do rodzinnego Tarnowa. Kraków wówczas nie był dobrym miejscem dla takiej wrażliwej dziewczyny jak ja.
Dodatkowo, przez jakiś czas towarzyszyła mi uporczywa myśl o życiu zakonnym… Zresztą klimat życia zakonnego, skupienie, modlitwa i medytacja były i są nadal obecne w moim życiu (z małymi przerwami).

Siostry namawiały mnie na wstąpienie do ich zgromadzenia bo przecież ładnie śpiewam, gram i ktoś taki byłby potrzebny Panu Bogu i… siostrom. Jednakże ja ze swoim nieposkromionym temperamentem, żywiołowością, ślizgająca się po błyszczących klasztornych posadzkach (w tym przed kaplica), nucącą i gwiżdżącą „zakazane” piosenki o miłości – zupełnie nie pasowałam do tego miejsca. Moja nieokiełznana osobowość rozniosła by pewnie klasztor.
Poza klasztorem, Kraków w tamtych latach (59/60) wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Oczywiście, pozostały stare linie tramwajowe, w tym na Salwador, która biegła przez ulicę Basztową. Słyszałam więc i widziałam przez okno (tuż przy nim stała moja ławka), przesuwające się po torach tramwaje i ich charakterystyczne dzwonki ostrzegawcze. Jak już wspomniałam, okna mojej klasy wychodziły właśnie na ulicę Basztową, a ja siedziałam wtedy w trzeciej ławce pod oknem, obok mnie siedziała Baska H. Tak, jak w podstawówce, byłam także wtedy bardzo żywa, ciekawa świata, nerwowa, co można było pomylić z niespokojną i niepokorną naturą. Te cechy pozostały we mnie przez wiele lat i trwało aż do momentu skończenia pracy na scenie i przejścia na emeryturę.

Moje życie osobiste i zawodowe, to był ciągły pospiech i niepokój i dręczące mnie pytania, czy zdążę wykonać wszystko co sobie zaplanowałam… W tamtym krakowskim liceum muzycznym nie spotkałam się z jakimś ujarzmianiem mojego temperamentu, dzięki czemu mogłam się „wyżyć”. Głównie na klawiaturze fortepianu, dzięki mojej pani profesor Artwińskiej, która dobierała odpowiedni dla mnie repertuar, techniczny, żywiołowy i to co lubiłam najbardziej – muzykę programową, obrazującą mój ówczesny wewnętrzny świat. Oczywiście były też etiudy – Bach, sonaty Haydna i Mozarta, które solidnie ćwiczyłam ale to muzyka programowa pozwalała mi zobaczyć moje wnętrze i bogatą wyobraźnie. Wtedy też były pojedyncze próby rysowania, wcześniej wspominałam już o autoportrecie, narysowanym ołówkiem na szybie okna mojej klasy. Niestety, nie wiedziałam wtedy ani też nikt nie zwracał uwagi na moje rysunki, czy było to dobre więc się nie zachowały. Zawsze miałam niską samoocenę więc nie robiłam prób oceniania tego co robiłam.

Dzwonki tramwajów, rezonowały z moja ręką rysująca różne scenki, tworząc sprzężenie zwrotne z moi słuchem, który miałam wg. profesorów, znakomity, tzw. absolutny. I tak pozostało to do dzisiaj!
Krakowem nie da się nie być zafascynowanym, jednakże to były inne czasy, mniej hałaśliwe, bardziej zielone… Pamiętam, że lubiłam chodzić do pobliskiego ogródka jordanowskiego oraz na kopiec Kościuszki. Tamte czasy przetrwały tylko we wspomnieniach i pamiętniku…
Ale rozbudzone wówczas zainteresowanie warsztatem dyrygenckim, który z uwagą obserwowałam podczas koncertów w Filharmonii, pozostały we mnie na długie lata… Ukształtowały mnie.
Moim idolem jest nadal maestro Jerzy Maksymiuk i oczywiście charyzmatyczna Agnieszka Duczmal. Oni zawsze przemawiali do moje wrażliwej duszy. Agnieszka Duczmal jedną ręką trzymała puls batutą, a drugą dyrygowała sercem…
Reasumując ten jeden rok w krakowskim liceum muzycznym nie był zły… wiele zobaczyłam, poszerzyłam ogólnie moja wiedze o świecie i muzyce, poznałam nowych ludzi, miałam dobre relacje z koleżankami i kolegami oraz moim pedagogami, tak od przedmiotów muzycznych jak i ogólnych.
Gdyby nie moje marne umiejętności z przedmiotów ścisłych, które pewnie można było jakoś wyćwiczyć, to na pewno wytrwałabym tam do matury. A wtedy zupełnie inaczej potoczyłyby się moje losy, z perspektywy czasu myślę, że pewnie z korzyścią dla mnie ale cóż… Gdzieś tam mamy zapisany cały scenariusz naszego życia i chyba w młodym wieku nie mamy potrzebnej samoświadomości, możliwości ani też umiejętności właściwego rozpoznawania otaczającej nas rzeczywistości.
Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia z archiwum autorki.