
Niedługo, bo w kwietniu, minie kolejna rocznica śmierci Jerzego Reutera, wybitnego tarnowskiego prozaika i poety, autora słuchowisk radiowych i dramaturga, dziennikarza i wielkiego pasjonata historii Tarnowa. Przez wiele lat publikował m.in. na łamach naszego tkk, którego był stałym współpracownikiem, swoje słynne Pitavale Tarnowskie, których napisał ponad setkę. Przez wiele lat wielki nieobecny tarnowskiej kultury, niesłusznie zapomniany przez swój ukochany Tarnów. Z Jurkiem przed laty połączyła nas wspólna praca w tarnowskim teatrze i pierwsze literackie wtajemniczenia. Potem na wiele lat straciliśmy się z oczu. Jurek zbierał do swojego plecaka tułacza życiowe doświadczenia, m.in. uzależnień, odrzucenia przez swoich najbliższych, braku stałej pracy, bezdomności, bieszczadzkiej biedy… niczym Stachura, Wojaczek i nasi tarnowscy: Janek Rybowicz, Jurek Barczyński oraz tylu innych poetów „przeklętych”. Dziś przypominamy dwie bardzo klimatyczne i bardzo tarnowskie „Miniatury miłosne” tego autora.

Film klasy „B”
Pamiętasz? Nie musieliśmy iść do kina. Nie było nam ani blisko, ani na tyle zimno, by szukać schronienia. Prowadziliśmy się przez szerokie planty na wprost, a perspektywa liniowa układała drzewa w trójkąt. Nie było nic wokół z miękkiej i klimatycznej aury, przypisywanej miastu, nie było w nas magnetycznego odbicia przeciwieństw, a wszystko spływało wprost do rąk. Nadzieje, bezwstydnie, jak głodne gołębie nie opuszczały naszych cieni.
Pamiętam, zgubiłaś szalik, a ja bezradnie rozkładałem ręce. Miałaś sos pomidorowy na bluzce i gmatwała się estetyka. Czerwona kropla spadła z widelca, gdy padło moje proste pytanie – „Co dalej”. – Przylepiła się do twojego serca, niczym plama zastygłej krwi. I chociaż mieliśmy jej na tyle, by pisać pamiętniki, ty ze wstrętem odepchnęłaś od siebie mój wzrok i odgrodziłaś się szalikiem. Coś chciałaś przysłonić, a ja myślałem, że się wstydzisz. Mała kelnerka patrzyła na nas zza szynkwasu i widziałem w jej czarnych oczach przerażenie. Empatia wykrzywiała jej twarz i zaciskała pięści, jakby chciała coś okrutnie zmiażdżyć. Dziewczyna widziała w nas swój ból, może odległy i niezapomniany, a może ten wczorajszy, gdy on, jej chłopak, by nie było już, „co dalej”, wepchnął ją do bramy i kazał zostać. Zgubiony szalik odsłonił krwawy ślad, nie tylko w miejscu, gdzie powinno żyć twoje serce. Potem biegaliśmy pomiędzy drzewami, ławkami i szukaliśmy zguby.
Nie wiem jak bardzo masz poważny wzrok, gdy nie odpowiadasz na pytania. Szliśmy do kina, a ja znowu złapałem się nadziei i pomiędzy promieniami uśmiechnąłem się do ciebie, i zapytałem, „co dalej”. Twój spokój prysł i wlał się we mnie. Poczuliśmy magnetyczne odbicie przeciwieństw, wielką ulgę, że to pytanie nie wymaga odpowiedzi, że wszystko jest gdzieś w świecie, nieubłaganym i bardziej okrutnym niż twoje myśli, twoje odpowiedzi.
Od teatru „Bagatela” mam do ciebie dwa tysiące czterdzieści pięć kroków, to jest trzy przystanki tramwajowe i kilkadziesiąt metrów przez park. W tej fizycznej odległości, wymierzonej skrzętnie i szarpanej gorączką rozdygotanego ciała, jestem zawsze na dystansie dwudziestominutowej wędrówki. Dopiero, gdy wracam do siebie odczuwam magię upływu czasu. Zamykam oczy i jestem przy tobie, bo wolę tę słodką i skrzętnie zamazywaną obojętność, niż zimną ścianę, o którą często opieram wzrok. Gdy idę, licząc kroki, tworzę mentalną, neurolingwistyczną mapę wspólnych snów i wiem, kiedy owiniemy się kołdrami, oddalając, odwracając jak dwa sprzęgnięte trybiki, każde w swoją stronę. Odchodząc w sen klepniesz mnie jeszcze po ramieniu, zawsze trzy razy i odwrócisz się, a potem dotrwamy tak do rana, jak dwa niezależne kokony.
Snuliśmy się pomiędzy kinem, a naszą drogą w jesiennej nostalgii, byle bliżej. Ty zasłaniałaś się gazetą, a ja wymuszonym uśmiechem, by stwarzać równowagę i nie odbiegać od niedomówień.
– Każdy jest jakiś – powiedziałaś i przytuliłaś się do wiatru.
Nie wiedziałem wtedy, czy to jest wybaczenie, czy twoja autoterapia, powiedziałaś „Każdy jest jakiś”, a we mnie wdarła się niedorzeczna wiara i najgłupsza z głupich, nadzieja.
– Robisz się tolerancyjna? – zapytałem.
– Muszę – odparłaś i przesunęłaś się obok mnie wymijająco.
Całą drogę do kina toczyliśmy walkę. Twoje wszystkie „na nie” obijały o się boleśnie o moje „na tak”. Całą drogę do kina nie powiedzieliśmy ni słowa, bo, po co nam werbalne artykułowanie lęków. Nasza telepatyczna sfera dawała więcej przestrzeni i śmiałości, niż niejedno wyznanie.
– Jaki mamy film do przeżycia? – spytałaś.
– Jak zwykle, o miłości.
– Miłość jest dobra. Pocieszymy się, że ktoś potrafi kochać.
– Tak… Że jest kochany.
W tych kilku słowach powiedzieliśmy sobie nazbyt wiele, lecz nie wyjaśniło się, gdzie jest początek i kto bardziej pragnie, kto nie potrafi. Nasze fale uderzyły o siebie w przeciwnym kierunku i ponieśliśmy się w tej antyinterferencji pod wiatr. Tego dnia trzymałaś mnie za rękę końcami dwóch palców i nie wchodziłaś w moją dłoń głęboko.
W kinie siedziałaś bardzo przejęta. Czerwona plama na bluzce ukryła się tłumie widzów, a ty jak małe dziecko otwierałaś szeroko usta. Na wielkim ekranie para pięknych ludzi toczyła bój o siebie. Ona z czerwoną emalią na ustach uśmiechała się dyskretnie, on głaskał jej ramię i szli spleceni gdzieś do siebie. Widownia niespokojnie oczekiwała na finał tej historii, a ty odsuwałaś swoje ramię od mojej głowy. W pewnym momencie piękna dziewczyna objęła pięknego mężczyznę, sala zamarła w ciszy, w oczekiwaniu na coś, co może zmienić kolor ich miłości. Dziewczyna dotknęła ustami jego ust i wydawało się, że zaraz pęknie cisza.
– Boże – szepnęłaś.
Przez salę przeszedł lekki szmer. Zamarły wszystkie oczy i zawiesiły się na ekranie.
– Boże – powtórzyłaś i stało się coś, co zmieniło subtelność naszej ciszy.
Ona uniosła się na palcach i powiedziała. – Kocham cię!
Po chwili ciszy napięcie spadło w dół, a sala zagrzmiała histerycznym śmiechem!
Tej nocy długo szukaliśmy się w swoich kokonach. Odwijaliśmy kołdry bez pośpiechu, odrzucali poduszki. Potem trzy klepnięcia w ramię i powrót do azylów. Seans obnażył nam nierealność naszych uczuć i zniżył aż do ziemi. Nad samym ranem, tuż po przebudzeniu zapytałaś. – Ty mnie kochasz?
Długo myślałem, bo cóż mogłem ci powiedzieć? Usiadłem, opierając się o zimną ścianę i nic nie mogłem z siebie wydusić, nic, co mogło oddać moje oddalenie.
Kochasz? – Pokiwałem głową i… parsknąłem histerycznym śmiechem.

Pech
Spotkali się na środku rynku, gdzieś pomiędzy budami kwiaciarek, a ulicznym muzykiem, grającym rzewne, ukraińskie pieśni na bandurze. Ona w niebieskiej sukience z białym kwiatkiem we włosach. On w wypłowiałych dżinsach i siatkowym podkoszulku. Znali się bardzo przelotnie, on czasami przychodził do szkoły, ona była najlepszą uczennicą.
Czek, przyjaciel Tomka umówił ich na randkę. Znał Dorotkę ze spotkań w przykościelnej Oazie, gdzie spędzał czas zabijając nudę. Kilka dni temu wybrali się na ryby, a właściwie na wagary i tam Czek opowiedział Tomkowi o dziewczynie. W końcu Czek podjął się roli posłańca i zaniósł Dorotce list. Tomek pisał:
Panno Doroto!
Bardzo się mnie panna podoba a ja bym chciał się spotkać. Wiem że chodzisz na Oazy i dlatego mam do Ciebie wielki szacun. Uczęszczamy do tej samej szkoły, gdzie rzadko bywam z powodu różnych chorób ale jak tam już jestem to zawsze rozglądam się za Tobą. Mam 13 lat i chodzę do VA.
Czekam w sobotę o 13 na rynku, obok tego grajka z wielką mandoliną.
Tomasz.
Dorotka z chęcią przyjęła zaproszenie, ale oznajmiła, że musi poprosić o zgodę tatę. Czek przekonał Dorotkę, by tego nie robiła.
– Tomek ma złą opinię przez swego ojca – powiedział. – Jego tata był piratem i straszył ludzi po nocach, a teraz każdy myśli, że Tomek robi to samo.
– Wobec tego, zgadzam się na spotkanie, ale bardzo krótkie i przy ludziach – odparła Dorotka.
Przed wyjściem na randkę Tomek stoczył bój z Czekiem o prawo do posiadania procy, ale w końcu jakoś się pogodzili i broń zostawił u przyjaciela.
Tuż przed trzynastą napluł na rękę i przygładził włosy. Dorotka przyszła punktualnie. Na powitanie podała Tomkowi drobną i pachnącą dłoń. Ten, zanim podał swoją, długo wycierał ją o spodnie.
– Czy zaprosisz mnie na loda? – zapytała.
Tomek wpadł w popłoch. Na takie pytanie nie znał odpowiedzi. Nigdy nie zapraszał dziewczynek na loda i oczywiście nie miał pieniędzy. Ostatnie wydał na robaki i haczyki do wędki.
– Lody mogą bardzo zaszkodzić – odpowiedział i zrobił mądrą minę. – Słyszy się nawet o zgonach, tu i ówdzie. Mój tata jadł lody i zginął na środku morza.
– Twój tatuś był marynarzem? Czek mówił, że piratem. Opowiesz mi o tym?
– A kim jest twój?
– Inżynierem.
Tomek wiedział, że inżynier to ktoś, kto buduje wielkie domy, a jedynym wielkim domem w ich miasteczku było więzienie, więc poczuł się nieswojo. „Ważne, że lody mamy z głowy” – pomyślał. – „Ale jak mam jej opowiedzieć, że mój tatuś spadł z łódki do wody? Że był pijany?”
– Może usiądźmy na ławeczce? – zaproponował. – Najlepiej w cieniu, to nie będzie nam się chciało lodów. Otóż mój tato był wielkim marynarzem, ale w miasteczku nikt tego nie wiedział. Kiedyś wypłynął w rejs i nie wrócił. Nazywali go piratem, bo kilka razy kogoś przestraszył. To stara historia.
Siedzieli w milczeniu. Ona myślała, jakby to było, gdyby jej tata gdzieś wyjechał i nie wrócił, on dyskretnie wdychał jej kwiatowy zapach.
– Zobacz tylko tutaj – podwinął nogawkę. – Widzisz tę bliznę?
– Oj! Widzę! Jaka straszna!
– Dostałem z łuku, a jak!
– Z łuku?
– Polowałem na dziką zwierzynę – odparł.
Oczywiście, nie napomknął nawet, że ta dzika zwierzyna to kury pani Grotowej, spacerujące pod lasem, a blizna powstała na skutek upadku na rozbitą butelkę, gdy uciekał przed starym Grotem.
– Albo, o! Tutaj zobacz – pokazał kolano usiane bliznami. – To przy zdobywaniu wielkiej góry, ale nie pamiętam już gdzie to było. Jednym słowem, lała się krew i było ciężko.
Tutaj też nawet się nie zawahał, bo górą była dzwonnica kościelna, a blizny nabył w wyprawach na jabłka do sadów proboszcza.
– Jeszcze coś ci pokażę, jeżeli zatrzymasz to w tajemnicy, chcesz?
– Oczywiście i dotrzymam słowa, przysięgam.
Tomek odchylił skarpetkę i pokazał kostkę.
– Widzisz? – Wokół wystającej kostki układały się wytatuowane kropki. – To bardzo tajemny znak. Tylko ja i Czek wiemy, co to znaczy. Nie wolno nam zdradzić tajemnicy nawet na mękach. Raz proboszcz targał mnie za włosy, ale słowo, to słowo. Czek to mój kumpel.
Tomek poczuł, że już wykorzystał wszystko, co mogło zaskoczyć Dorotkę. Postanowił uderzyć ostatecznie.
– Czy panna Dorota ma jakiegoś kolesia? – zapytał.
– Nie mam. Tatuś mi nie pozwala. Ale o tobie nic mu jeszcze nie mówiłam.
– Czyli, jak się dowie, to zabroni?
– Zabroni, jak nic.
– Ja to mam pecha! – westchnął.
Dorotka przez chwilę milczała i układała coś w swojej ładnej główce.
– Jak mi zdradzisz tę wielką tajemnicę, to może przekonam tatusia? – Zamrugała długimi rzęsami. – Co?
„Ale wpadłem”- pomyślał. Zrobiło mu się smutno.
– Dorotko! Jesteś jak każda kobieta! Zżera cię ciekawość!
Wstał i odszedł bez pożegnania. Przez chwilę stał przy muzyku i wdychał smutek płynący z ukraińskiej pieśni. Gdzieś w bocznej uliczce skopał kosz na śmieci i napluł na wystawę mięsnego sklepu. Po dwóch godzinach marszu dotarł nad brzeg małej rzeczki. Wpatrując się w leniwy nurt krzyknął:
– Jutro ucieknę z domu! Nikt mnie nie znajdzie!

Jerzy Reuter