
paradygmat – klucz – motto…
W drugiej połowie tego roku przypada 90-ta rocznica urodzin i 60-ta rocznica uzyskania dyplomu (pod kierunkiem prof. W. Taranczewskiego na ASP w Krakowie) charyzmatycznej tarnowskiej malarki Joanny Srebro-Drobieckiej (21 sierpień 1032 – 3 listopad 2006). Ta niezwykle oryginalna, tak w życiu jak i w swoim malarstwie, artystka brała udział w licznych wystawach lokalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Uprawiała malarstwo sztalugowe, czasami projektowała freski, gobeliny i malarstwo ścienne. Ostatni etap swojego życia spędziła w Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Świętego Józefa, któremu przekazała część dorobku artystycznego. Staraniem tego Zgromadzenia oraz Domu Kultury i Muzeum Miejskiego w Tuchowie oraz Fundacji Dzieło Miłosierdzia im. św. ks. Zygmunta Gorazdowskiego – we czwartek 5 maja otwarto w tamtejszym muzeum retrospektywną wystawę prac Joanny Srebro-Drobieckiej. Kuratorem wystawy czynnej do 27 maja, jest znany tarnowski artysta malarz dr Roman Fleszar, wykładowca akademicki i działacz kultury, na co dzień mieszkający wraz z żoną, cenioną artystką rzeźbiarką, w pod tuchowskiej Karwodrzy. Poniżej m.in. wspomnienie o artystce pióra Antoniego Sypka.

Joanna Srebro-Drobiecka urodziła się w Tarnowie. Studia artystyczne ukończyła na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie w 1962 r. uzyskała dyplom pod kierunkiem prof. Wacława Taranczewskiego. Od początku była artystką niezależną, tworzącą własne wizje. W żadnym okresie swego malarstwa nie rywalizowała z trendami dominującymi w tej sztuce. Pozostała wierna swojemu sposobowi patrzenia na świat. Była artystką oryginalną, znakomitą, chociaż mało docenianą.

Brała udział w licznych wystawach (około 55) okręgowych, ogólnopolskich i oddziałowych Związku Polskich Artystów Plastyków w kraju i za granicą, wskazujących na jej ogromną pracowitość. W Tarnowie miała liczne wystawy indywidualne – poczynając od 1963 r. mniej więcej co dwa lata (1963, 1965, 1967, 1982, 1987, 1997). W 1965 r. wystawiała w Krakowie na wystawie Młodych Malarzy Krakowa; w 1966 r. w Szczecinie na III Festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego; w 1971 r. brała udział w IV Ogólnopolskim Plenerze na Śląsku w Katowicach, a w 1973 r. w Międzynarodowym Plenerze w Olkuszu, w Schoten (Belgia). W rocznicę 40-lecia pracy artystycznej (w 2002 r.) otrzymała Nagrodę Miasta Tarnowa.

Uprawiała malarstwo wielokierunkowe, w którym zawsze istniał jakiś podtekst tematyczny. W jej sztuce trudno jednak dopatrzeć się konkretnej figuracji – malowała plamami. W swoich obrazach podejmowała tematykę przyrodniczą – pejzaże, kwiaty, drzewa itp., a także problematykę dotyczącą spraw ludzkich. Zajmowały ją bardzo dziwne tematy, jak na przykład szalone dzieci, truchła zmarłych zakonników (malowane z natury), Władysław Sikorski, Józef Piłsudski i jego legenda, Wincenty Witos i ludowcy, Chrystus. Na odwrocie jednego z ostatnich obrazów zamieściła słowa: „Cierpienie – dlaczego?”. Napis ten może być kluczem do zrozumienia jej twórczości. Cierpienie stało się bowiem podstawowym elementem, a właściwie istotą jej malarstwa (obrazów).

„ (…) Malarstwo Joanny od początku było ludzkie, pełne emocji, myślenia, rozmowy i wielkiej dyskusji ze światem. Od początku Jej sztuka wyrażała, przy pomocy ekspresjonistycznych form rozmaite stany ducha, spojrzenie na świat, trzeba tylko było umieć je czytać, znać zwyczajnie język malarstwa.” … (Stanisław Potępa, Katalog wystawy „Joanna Srebro – retrospekcje 1997r.” ).

Wspomnienia Antoniego Sypka, czerwiec 2013
Na Joannę Srebro zwróciłem uwagę pod koniec lat 60. XX wieku. Miałem wówczas ledwo dwadzieścia kilka lat. Ulica Wałowa i Krakowska były deptakami Tarnowa od dawna. Młodzi i starsi wyznaczali sobie spotkania na tym swoistym tarnowskim A-B. Odwiedzano kawiarnie, kina, liczne sklepy, szlifowano bruk tych ulic, spotykano codziennie te same twarze, flirtowano, dokazywano, lampartowano.
Joanna Srebro-Drobiecka, bo tak brzmiało jej pełne nazwisko, którego drugi człon był nazwiskiem jej męża, o czym dowiedziałem się znacznie później, zwracała uwagę wielu przechodniów, tych młodszych i tych starszych. Zwracała uwagę swoim ubiorem. Było one nietypowe dla czasów siermiężnego peerelu. Nie znaczy to, że ludzie nie ubierali się wtedy modnie czy elegancko. Strój nie wyróżniał w tych czasach tak, jak się dzieje obecnie. Na palcach jednej ręki można było wymienić tarnowskich elegantów czy elegantki. W małym, prowincjonalnym mieście, jakim był Tarnów, nic nie uszło uwadze tzw. opinii publicznej, szczególnie tej z kawiarń, restauracji, z zabaw, wieczorków tanecznych, w końcu ze spacerów wymienionymi ulicami.
Strój Joanny był jakiś inny. Zawsze miała ekstra dodatek, który zwracał uwagę. Mógł to być kapelusz, chustka na głowie, męski kaszkiet, kolorowa przepaska na włosach. W latach późniejszych bardzo często ubierała się w wojskową bluzę i spodnie koloru khaki, takie, jakie nosili widziani przez nas na filmach komandosi amerykańscy. To był jej ulubiony ubiór w pewnym okresie. Ale to było później, w latach może 80. czy 90. Joanna była może nie tyle ekstrawagancka, co bardzo oryginalna w swoim wyglądzie. Od razu było widać, ze jest artystką, członkinią nielicznej, miejscowej bohemy. Na dodatek paliła papierosy podczas spacerów na ulicy, co nie było tak częste, jak dziś, wśród kobiet czy młodych dziewcząt.
Nosiła ciemne okulary zasłaniające jej oczy. Miała charakterystyczny sposób poruszania się po ulicy. Lekko pochylona do przodu, ale nie za bardzo, szła nie oglądając się ani za siebie, ani w bok. Nie zwracała zupełnie uwagi na mijających ją przechodniów. Wzrok miała raczej skierowany pod swoje stopy. Trochę później dowiedziałem się, że jest chora, często ma depresje, szuka samotności, przebywa w specjalistycznych ośrodkach. Brała leki antydepresyjne, stąd pewnie jakaś ostrożność w poruszaniu, nieobecność i zagadkowość dla patrzących na nią. O tym, jak powtarzam, dowiedziałem się znacznie później.

W 1973 r. prowadziłem pierwszy w Tarnowie za czasów PRL antykwariat z książkami. Książki w latach 70. stawały się bardzo deficytowym towarem. Po prostu ich brakowało. Brakowało popularnych od przedwojnia powieści, brakowało encyklopedii, słowników, atlasów, książek kucharskich, książek specjalistycznych. Księgarnie zalane były propagandową sieczką, którą nikt nie chciał czytać. Mój antykwariat był normalną księgarnią Domu Książki. Specyficzną jego cechą było to, że nie mogłem kupować przedwojennych książek. Takie to były czasy. Wydane przed wojną książki, a nawet białe kruki wydane w ubiegłych wiekach, nie mogły być przeze mnie zakupywane, To było bardzo śmieszne, to znaczy mogło być śmieszne, gdyby nie było głupie.
Antykwariat mieścił się na ulicy Bernardyńskiej, w małym parterowym, starym dziewiętnastowiecznym domu, prawie naprzeciw kościoła oo. Bernardynów. W sprzedaży były popularne „tygrysy”, książki o wojnie, poszukiwane romanse choćby Rodziewiczówny, Mniszchówny. Kryminały, książki przygodowe, bajki dla dzieci, albumy, klasyka polska i światowa, którą się wyzbywała będąca w nędzy stara przedwojenna inteligencja. Miałem swoich klientów, dla których te książki trzymałem. Antykwariat zajmował potężne pomieszczenie o klasycystycznym sklepieniu, kiedyś musiał być tu mieszczański salon albo pokój gościnny. Wystawa z książkami wychodziła na ulicę. Miałem regały w środku pomieszczania, z boku kasę i swój stolik. Za regałami było przejście, taki sobie kącik socjalny. Można tu było wypalić papierosa. Czasem ktoś wpadał na wino. Zakryci regałami pełnymi książek wznosiliśmy toasty nie będąc widocznymi dla wchodzących do księgarni.
Pewnego dnia do antykwariatu weszła Joanna Srebro-Drobiecka. Jak wspomniałem znałem ją jedynie z przypadkowych spotkań i z opowiadań. Przeglądała książki na półkach, a ja wreszcie mogłem, dyskretnie na nią zerkając, napatrzeć się do woli. Po parunastu minutach zagaiłem rozmowę. Opowiedziałem jej, że spotykam ją od lat, wiem, że jest malarką. Była wyraźnie ucieszona tym moim zainteresowaniem. Z bliska wyglądała młodziej niż na ulicy. Była starsza ode mnie o jakieś 10-15 lat, tak mi się wydawało. Joanna kilka razy gościła w antykwariacie, dając się namówić na jedną czy dwie lampki wina. Po tych lampkach nabierałem odwagi, by zapytać o jej dzieje, życie. Wtedy dowiedziałem się o jej tarnowskich korzeniach, o studiach na krakowskiej ASP, o chorobie, o lekarstwach, o kamedułach na Bielanach, o szpitalach. Dowiedziałem się o jej małżeństwie z Piotrem Drobieckim, znakomitym artyście malarzu, nauczycielu rysunku w Zespole Szkół Plastycznych, czyli popularnym „plastyku”.
Z antykwariatu wyrzucono mnie po roku, czy też może ja sam zrezygnowałem, już nie pamiętam. Powróciłem z powrotem do swojego zawodu nauczycielskiego. Kontakt z Joanną był coraz rzadszy. Któregoś dnia zapytałem, czy nie zrobi mi portretu. O dziwo się zgodziła. Wiedziałem już wówczas, że jest malarką przede wszystkim „dziwnych rzeczy”, że raczej nie maluje portretów, ani pejzaży, że sztuka jej, krótko mówiąc, jest bardziej symboliczna czy abstrakcyjna. Joanna miała pracownię w dawnym Hotelu Krakowskim przy Wałowej 2, przebitym wtedy podcieniami. Pracownia jej, to dość obszerny jeden pokój na pierwszym piętrze. Ta stara kamienica, niegdyś bardzo znany hotel, miał wewnątrz imponujący dziedziniec. Piętra okalały balkony z który wchodziło się do różnych pomieszczeń. Pracownia Joanny sąsiadowała z klubem „Merkury. Artystyczny nieład, farby, pędzle, sztalugi, fartuchy, ramy, stelaże, bałagan, ale kontrolowany. W kąciku jakiś fotel czy tapczanik, pewnie często tam nocowała. To było jej królestwo i jej świat.
Przychodziłem na sesje kilka razy. Po jakimś czasie obraz był gotowy. Zatytułowała go „Portret nauczyciela”. Nie mogłem go odebrać, bowiem Joanna wysyłała obraz na wystawę organizowaną przez nauczycielstwo, bodajże do Kielc. Portret zdobył pierwszą nagrodę na tej wystawie. Wkrótce mi go podarowała. Obraz olejny w stylu Modiglianego. Moja twarz jest wyraźnie pociągła, głowa lekko skrzywiona na bok, szyja nazbyt wydłużona. Był oprawiony w cieniutkie ramy robocze. Byłem z niego bardzo zadowolony.
Z czasem mój kontakt z Joanną był sporadyczny. Ja miałem swoje sprawy, rodzinę, pracę, ona borykała się z biedą, samotnością, depresjami, chorobami. Z Piotrem nie mieszkali razem. Na wernisażach, na których bywałem częstym gościem, widziałem ich rozmawiających po przyjacielsku. W latach 80. i 90. Joanna miała wiele wystaw w Tarnowie, niemniej jej malarstwo nie cieszyło się powodzeniem, nie miała amatorów na kupno swoich obrazów. Czasem wpadało trochę grosza, kiedy zaprzyjaźniony z Piotrem lub z nią dyrektor którejś z tarnowskich placówek kulturalnych czy fabryk, kupowali jeden czy dwa obrazy. Wisiały one później bez składu ni ładu w różnych pokojach dyrektorskich, czy na korytarzach firm lub szkół. Joanna nie zamierzała nigdy malować pod publiczkę. Pytałem ją często, dlaczego nie maluje pejzaży, kwiatów, rzeczy realnych, zrozumiałych dla przeciętnego odbiorcy. Mówiła, że maluje jak jej serce i głowa dyktuje, że maluje będąc natchnioną.

Jedyny wówczas w Tarnowie krytyk sztuki z prawdziwego zdarzenia Stanisław Potępa, mój przyjaciel i kolega, bardzo cenił malarstwo Joanny. Jego entuzjastyczne, perfekcyjne recenzje malarstwa Joanny, nie powodowały jednak wzrostu zainteresowania jej obrazami. To były dwa światy. Joanna miała swój świat, przeciętni odbiorcy swój. Nieliczni koneserzy i znawcy czasem kupowali dla siebie obrazy Joanny, nie było ich wielu. W środowisku malarskim, jak zauważyłem, cieszyła się uznaniem, wielu młodszych czy starszych malarzy miało o jej sztuce dobre zdanie.
Gdzieś tak pod koniec lat 80. stałem się genealogiem. Robiłem wiele genealogii rodzin tarnowskich. Miałem zamówienia, a także pisałem Przewodniki po Starym Cmentarzu. Metryki tarnowskie znałem więc bardzo dobrze z licznych kwerend archiwalnych. Po jakimś spotkaniu zapytała mnie Joanna, czy nie zrobiłbym genealogii rodziny Srebrów. Z chęcią na to przystałem. Uzgodniliśmy warunki, miałem otrzymać jeden czy dwa jej obrazy. Przecież nie mogłem od niej wziąć pieniędzy, przede wszystkim ich nie miała. Pracownia jej w tym czasie mieściła się na poddaszu, a może na piętrze kamienicy przy ulicy Ujejskiego. Okazało się, że Joanna pochodziła ze starego chłopsko-mieszczańskiego rodu ze Strusiny. Srebrowie zamieszkiwali tę wieś, czy raczej przedmieście, przynajmniej od połowy XVIII w. Kiedy wręczyłem jej genealogię, z wykresami i tabelami jej przodków, była wyraźnie wzruszona. Nic nie wiedziała o rodzicach ojca czy o pradziadkach. Cieszyłem się, ze zrobiłem jej tą genealogią rodzinną wielką przyjemność.
W latach 90. i na początku XXI wieku Joanna nadal zachowała swój styl zarówno w ubiorze jak i zachowaniu. Nadal była ekscentryczna, nadal nikt obojętnie nie przeszedł obok niej, zaintrygowany jakimś szczegółem w jej ubiorze. Dziś wydaje mi się, że była wraz z upływem lat spokojniejsza, jak gdyby depresje nie były tak częste, jej psyche się uspokoiła. Takie miałem wrażenie po rzadkich, kilka razy na rok spotkaniach przypadkowych., przez swoją sztukę i osobowość, w historię Tarnowa drugiej połowy XX wieku.
Wówczas zachorowała. Mieszkała w małej klitce w bloku przy ulicy PCK. To taki podłużny blok, którego front zwrócony jest do ulicy Klikowskiej, zaś wejścia do bloku znajdują się od ulicy PCK. W chorobie, która szybko postępowała, niezwykle uczynny był jej mąż Piotr. Kilka razy dziennie ją odwiedzał, dostarczał bułeczki, chleb, mleko, potrzebne środki. Sam już nie był młody i dźwiganie siatek czy zakupów na drugie piętro sprawiało mu trudność. To było niezwykłe poświęcenie ze strony Piotra. W końcu Joanna położyła się na dobre. Miała jakieś problemy z nogami i z ranami na nogach i podudziach. Wówczas Piotr poprosił Basię, moją żonę, o odwiedzenie Joanny. Znaliśmy się z Piotrem, gdyż razem kwestowaliśmy od lat na rzecz ratowania Starego Cmentarza. Piotr Drobiecki był jednym z założycieli Komitetu Opieki nad Starym Cmentarzem, którego ja byłem prezesem.
Basia odwiedzała często Joannę, zmieniając jej opatrunki, bądź z nią rozmawiając. Była chorobą bardzo zmęczona i bardzo zniecierpliwiona. Wtedy w podzięce za opiekę podarowała Basi kilka małych obrazów, w tym obraz Matki Boskiej, której twarz była podobna do twarzy Joanny w cierpieniu. W tym czasie, w 2003 r., zmarł nagle Piotr Drobiecki. Położenie Joanny było ciężkie. Już wcześniej wiadomo było, że Joanna wymaga stałej opieki całodobowej. Nieunikniony wydawał się jej pobyt w jakimś ośrodku dla przewlekle chorych. Zdawała sobie z tego sprawę. Znajomi załatwili Dom Pomocy Społecznej w Nowodworzu, tam jakiś czas przebywała. Później dopiero się dowiedziałem, że stamtąd znalazła opiekę u ss. Józefitek z Tuchowa.

Wielka tarnowska malarka zmarła 3 listopada 2006 r., otoczona siostrami józefitkami, które zagwarantowały jej godną śmierć i opiekę przed śmiercią. Tak sobie myślę, że pełne cierpień życie Joanny, jej sztuka często niedoceniana za życia, jej borykanie się z biedą i niedostatkiem, przypominało żywot wielkiego Van Gogha. Tworzyli sobie świat i konsekwentnie starali się poprzez malarstwo znaleźć w nim swoje miejsce. Oboje byli bardzo samotni, ale przecież na swój sposób szczęśliwi. Joanna Srebro-Drobiecka dała wiele wrażeń estetycznych wielu tarnowianom. Była postacią jakże bardzo związaną z ukochanym przez siebie miastem. Była kobietą, artystką, która wiele dla miasta, jak dziś widzimy, znaczyła. Wpisała się przez swoje życie, przez swoją sztukę i osobowość, w historię Tarnowa drugiej połowy XX wieku.
Z czasem mój kontakt z Joanną był sporadyczny. Ja miałem swoje sprawy, rodzinę, pracę, ona borykała się z biedą, samotnością, depresjami, chorobami. Z Piotrem nie mieszkali razem. Na wernisażach, na których bywałem częstym gościem, widziałem ich rozmawiających po przyjacielsku. W latach 80. i 90. Joanna miała wiele wystaw w Tarnowie, niemniej jej malarstwo nie cieszyło się powodzeniem, nie miała amatorów na kupno swoich obrazów. Czasem wpadało trochę grosza, kiedy zaprzyjaźniony z Piotrem lub z nią dyrektor którejś z tarnowskich placówek kulturalnych czy fabryk, kupowali jeden czy dwa obrazy. Wisiały one później bez składu ni ładu w różnych pokojach dyrektorskich, czy na korytarzach firm lub szkół. Joanna nie zamierzała nigdy malować pod publiczkę. Pytałem ją często, dlaczego nie maluje pejzaży, kwiatów, rzeczy realnych, zrozumiałych dla przeciętnego odbiorcy. Mówiła, że maluje jak jej serce i głowa dyktuje, że maluje będąc natchnioną.
Jedyny wówczas w Tarnowie krytyk sztuki z prawdziwego zdarzenia Stanisław Potępa, mój przyjaciel i kolega, bardzo cenił malarstwo Joanny. Jego entuzjastyczne, perfekcyjne recenzje malarstwa Joanny, nie powodowały jednak wzrostu zainteresowania jej obrazami. To były dwa światy. Joanna miała swój świat, przeciętni odbiorcy swój. Nieliczni koneserzy i znawcy czasem kupowali dla siebie obrazy Joanny, nie było ich wielu. W środowisku malarskim, jak zauważyłem, cieszyła się uznaniem, wielu młodszych czy starszych malarzy miało o jej sztuce dobre zdanie.

Gdzieś tak pod koniec lat 80. stałem się genealogiem. Robiłem wiele genealogii rodzin tarnowskich. Miałem zamówienia, a także pisałem Przewodniki po Starym Cmentarzu. Metryki tarnowskie znałem więc bardzo dobrze z licznych kwerend archiwalnych. Po jakimś spotkaniu zapytała mnie Joanna, czy nie zrobiłbym genealogii rodziny Srebrów. Z chęcią na to przystałem. Uzgodniliśmy warunki, miałem otrzymać jeden czy dwa jej obrazy. Przecież nie mogłem od niej wziąć pieniędzy, przede wszystkim ich nie miała. Pracownia jej w tym czasie mieściła się na poddaszu, a może na piętrze kamienicy przy ulicy Ujejskiego. Okazało się, że Joanna pochodziła ze starego chłopsko-mieszczańskiego rodu ze Strusiny. Srebrowie zamieszkiwali tę wieś, czy raczej przedmieście, przynajmniej od połowy XVIII w. Kiedy wręczyłem jej genealogię, z wykresami i tabelami jej przodków, była wyraźnie wzruszona. Nic nie wiedziała o rodzicach ojca czy o pradziadkach. Cieszyłem się, ze zrobiłem jej tą genealogią rodzinną wielką przyjemność.

W latach 90. i na początku XXI wieku Joanna nadal zachowała swój styl zarówno w ubiorze jak i zachowaniu. Nadal była ekscentryczna, nadal nikt obojętnie nie przeszedł obok niej, zaintrygowany jakimś szczegółem w jej ubiorze. Dziś wydaje mi się, że była wraz z upływem lat spokojniejsza, jak gdyby depresje nie były tak częste, jej psyche się uspokoiła. Takie miałem wrażenie po rzadkich, kilka razy na rok spotkaniach przypadkowych.
Wówczas zachorowała. Mieszkała w małej klitce w bloku przy ulicy PCK. To taki podłużny blok, którego front zwrócony jest do ulicy Klikowskiej, zaś wejścia do bloku znajdują się od ulicy PCK. W chorobie, która szybko postępowała, niezwykle uczynny był jej mąż Piotr. Kilka razy dziennie ją odwiedzał, dostarczał bułeczki, chleb, mleko, potrzebne środki. Sam już nie był młody i dźwiganie siatek czy zakupów na drugie piętro sprawiało mu trudność. To było niezwykłe poświęcenie ze strony Piotra. W końcu Joanna położyła się na dobre. Miała jakieś problemy z nogami i z ranami na nogach i podudziach. Wówczas Piotr poprosił Basię, moją żonę, o odwiedzenie Joanny. Znaliśmy się z Piotrem, gdyż razem kwestowaliśmy od lat na rzecz ratowania Starego Cmentarza. Piotr Drobiecki był jednym z założycieli Komitetu Opieki nad Starym Cmentarzem, którego ja byłem prezesem.
Przygotował – Ryszard Zaprzałka
Korzystałem z materiałów Tarnowskiej Prowincji Zgromadzenia Sióstr Józefitek w Tuchowie.