
czyli lepiej piszę, niż mówię.
To, jakże bliskie także mnie, motto pisarstwa wywodzącego się z pobliskiej Dębicy krakowskiego weterynarza Radosława Raka, towarzyszyło również sobotniemu (23.04.) spotkaniu tego modnego pisarza w Galerii Baza przy Rynku 15/9. To pierwsze w Tarnowie spotkanie autora m.in. „Baśni o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”, za którą dwa lata temu otrzymał prestiżową Nagrodę Literacką Nike, poprowadziła z wdziękiem Katarzyna Nalezińska. Warto wspomnieć, że akcja tej powieści rozgrywa się w okolicach Tarnowa i zawiera liczne stricte tarnowskie wątki. W styczniu 2021 roku Wydawca książki Radka Raka, Oficyna Powergraph poinformował, że „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” będzie można nie tylko czytać, ale również w przyszłości oglądnąć. Film wyreżyseruje Michał Gazda, reżyser kultowego serialu HBO Polska „Wataha”. Ostatnio, przekazał swoje opowiadanie „Powołanie Iwana Mrowli” do antologii charytatywnej 24/02/2022, z której dochód zasilił fundację Proliska, zajmującej się pomocą humanitarną dla cywilnych ofiar wojny (akcja powstała w odpowiedzi na atak Rosji na Ukrainę).

Radek Rak – ur. w 1987 w Dębicy. W 2006 został absolwentem I Liceum Ogólnokształcącego im. Króla Władysława Jagiełły w Dębicy, gdzie uczęszczał do klasy biologiczno-chemicznej. Reprezentował szkołę w okręgowych Olimpiadach: Geograficznej i na zawodach centralnych Olimpiady Literatury i Języka Polskiego, z której przywiózł tytuł finalisty. Lokalny patriota, miłośnik gór, zwłaszcza Beskidu Niskiego. Studiował weterynarię na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie, później zamieszkał i podjął praktykę w Krakowie.
Zajmuje się fantastyką. Swoje pierwsze opowiadania publikował pod pseudonimem „Ajwenhoł”. Zostały później wydane m.in. w takich magazynach, jak „Nowa fantastyka”, „Lampa”, czy „Fantastyka – wydanie specjalne”, „Fenix Antologia” oraz e-zinach „Esensja” i „Szortal na wynos”. Przygotował również opowiadania do antologii Legendy polskie oraz Tarnowskie Góry Fantastycznie. W 2020 roku napisał opowiadanie Małe zwierzątka dla biblioteki internetowej Wolne Lektury.

Debiut książkowy pisarza nastąpił w 2014 roku wraz z publikacją powieści „Kocham cię, Lilith” (Złote Wyróżnienie w plebiscycie o Nagrodę Literacką im. Jerzego Żuławskiego), nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Później związał się z Powergraphem, gdzie wydał trzy kolejne tytuły: Puste niebo (2016), Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli (2019) oraz Agla. Alef (2022). Otrzymał też nagrodę „Śląkfy” jako Twórca Roku oraz Nagrodę „Nowej Fantastyki” w kategorii Polska Książka Roku.
„Baśń o wężowym sercu” jest próbą stworzenia na nowo mitologii Galicji. Zawieszona między historią a mitem powieść wyrasta z legend, w które obrosła postać chłopskiego przywódcy. Na kartach książki śledzimy losy młodego Kóby Szeli, wzrusza nas miłość, jaką obdarzyła go Żydówka Chana, czujemy razy pańskiego bata, przeżywamy zauroczenie zmysłową Malwą, wędrujemy przez krainę baśni, żeby zamieszkać we dworze i poczuć zapach krwi rabacji 1846 roku. To powieść o dobru i złu, które czają się w każdym z nas, o nierównych szansach, o Galicji i o Polsce, pełna rozbuchanego erotyzmu, ironii i humoru.
„Ta książka to klechda. Jak każda klechda jest triumfem wyobraźni i dotyka twardej rzeczywistości, prawdziwego świata. Snuje historie nie z tej ziemi i jednocześnie opowiada o czymś, co drzemie w realnej historii, w naszej wspólnej podświadomości, w podglebiu języka, którym mówimy. W tym paśmie realności, z którym mierzy się 'Baśń o wężowym sercu’, jest coś poruszającego i okrutnego zarazem. Coś, co powinno zostać opowiedziane i być może nie ma na to innego języka niż dziwna, niedzisiejsza dykcja poetyckiej klechdy” – powiedział w laudacji przewodniczący jury, profesor Paweł Próchniak.

Radek Rak – „Jestem z wykształcenia lekarzem weterynarii i jest to zawód, który wykonuję. Nie mam wykształcenia humanistycznego i ten brak wiedzy humanistycznej boleśnie odczuwam w kontakcie z ludźmi, operującymi pojęciami, które są dla nich oczywiste, poruszają się po ścieżkach myślowych, które są dla nich szerokie jak autostrada, a ja mam wrażenie, że się poruszam w gąszczu, wycinając drogę maczetą. Pisząc „Baśń…” miałem trochę syndrom oszusta, myślałem, że zanim wezmę się za materię historyczną, muszę ją bardzo dobrze poznać, żeby nie palnąć głupot. Bardzo potrzebowałem tego posłowia, bo miałem wrażenie, że wiele faktów obecnych w „Baśni…” jest tak nieprawdopodobnych, że ktoś mi zarzuci, że piszę bajki, wiadomo, weterynarz, dlaczego on się bierze za materię historyczną. Dlatego byłem bardzo szczęśliwy, że Arek Więch zgodził się napisać, że te rzeczy, które wyglądają na zmyślone, są prawdopodobne: w relacjach społecznych, rodzinnych, w stosunku do kobiet. Zresztą większość tych postaci to postaci historyczne, nawet jeżeli jest to chłop z trzeciego planu, właściciel karczmy czy któraś z kolei kobieta Jakuba Szeli. Była jedna rzecz, na której się przejechałem i to przyznaję, czyli sprawa wypłacania krwawych premii za pomordowanych panów, jeżeli przyniosło się do starosty ich głowę czy rękę. Jest nawet taka legenda, że przed ratuszem w Tarnowie piętrzył się stos szlacheckich głów. Wydawałoby się to rzeczą absolutnie nieprawdopodobną, zakrawającą na propagandowe działania szlachty polskiej. W powieści chłopi wierzą w tę plotkę, zwożą ciała, ale zostają przepędzeni przez żandarmerię. Po tym jak książka została złożona do druku, Arek dotarł do dokumentów stwierdzających, że takie gratyfikacje były wypłacane przez pierwsze trzy dni rabacji. Nie cały czas, nie piętrzące się głowy, ale tak było. Ale to jedyny przypadek, kiedy skłamałem nieświadomie. Bo oczywiście zmyślam jeżeli chodzi o pociągi, bardzo lubię jeździć pociągiem, pociąg mi się zawsze kojarzy z Galicją. Jak tu napisać o Galicji i ominąć pociągi, tylko dlatego, że pojawiły się dwadzieścia lat później? No i skoro cesarz, to musi być Franciszek Józef, więc w powieści zaczyna panowanie dwa i pół roku wcześniej”.

Czy pisząc „Baśń o wężowym sercu” myślał Pan o tym, że to będzie w pewnym sensie mitologia krainy Pana dzieciństwa?
R.R. Od dziecka bolało mnie, że wszystkie fajne książki działy się gdzie indziej. Można by tu zacytować Milana Kunderę, że życie jest gdzie indziej, a ja byłem w limbo. Są książki o Londynie, o Krakowie, o Warszawie, o Paryżu, a o Dębicy nie ma. Pomyślałem, że skoro to pisanie mi wychodzi, dwie wcześniejsze powieści zostały nieźle przyjęte, może czas, żebym napisał coś o rodzinnych stronach. Bardzo lubię Dębicę, mimo że od blisko sześciu lat mieszkam w Krakowie, jest mi nadal szalenie bliska.
Interesuje mnie też dwoistość Pana życia: jest Pan czynnym weterynarzem, co jest pracą wyczerpującą emocjonalnie i fizycznie. Czy myślał Pan o tym, żeby jako laureat Nike porzucić wyuczony zawód i zostać pełnoetatowym pisarzem?
R.R. Nie, absolutnie. Nawet przez moment nie pomyślałem w taki sposób. Bardzo lubię swój zawód i tak długo jak będę mógł i pozwoli mi zdrowie, będę go wykonywał, nie wyobrażam sobie innego zawodu. Zresztą mój zawód wymaga trzymania ręki na pulsie, ciągłego dokształcania się. Gdybym zresztą w tym momencie doszedł do wniosku, że na rok-dwa odpuszczam sobie weterynarię, musiałbym uczyć się wszystkiego na nowo, a szczerze mówiąc, nie za bardzo mi się chce. Na razie udaje mi się obie te rzeczy pogodzić, chociaż nie ulega wątpliwości, że weterynaria zajmuje mi więcej czasu niż pisanie. Pozwala mi też zyskać dystans do pisania i nie odlecieć w zupełnie dziwne rejony. To jest kotwica, która trzyma mnie bardzo mocno w świecie, a poza tym daje mi inny ogląd rzeczywistości. To jest tak naprawdę praca z cierpieniem. Na zdjęciach to zawsze fajnie wychodzi, z pieskiem, w fartuchu, super prezentuje się w mediach, a na facebooku dostanę sto serduszek, ale tak naprawdę cierpienie to jest coś, z czym spotykam się na co dzień, ze śmiercią bardzo często. To jest śmierć, która przychodzi, albo którą sam zadaję, bo nie mam innego wyjścia. To są rzeczy bardzo trudne, a jednocześnie wiem, że mnie w dużym stopniu kształtuje. Moje podejście do świata bardzo zmieniło się po ośmiu latach bycia czynnym lekarzem. Nie czuję się dobrze w świecie bardzo wysokich abstrakcji, zupełnie oderwanych od życia, ciała, od tego, co jest naprawdę. Patrząc na rzeczy, które napisałem i które teraz piszę mam wrażenie, że są blisko życia, ciała, świata materii, chociaż eksplorują też sfery duchowe.
A nawiązania do popkultury, które umieszcza pan w książce? Czy to mrugnięcie okiem do tradycyjnego fandomu, dodatkowa zabawa dla bystrych czytelników i czytelniczek?
R.R. To też mi sprawiało ogromną przyjemność. Od dziecka jestem skażony Terrym Pratchettem, którego cala twórczość jest jednym wielkim cytatem. Lubię znajdywać w powieściach nawiązania do rzeczy, które znam, mrugnięcia okiem, smaczki, ze świadomością, że zauważam niewielką ich część. Dalej pewnie będę pisał w taki sposób, chociaż te nawiązania będą bardziej poukrywane, bardziej enigmatyczne. Nikt na przykład nie zauważał, oprócz środowiska fandomowego, nawiązań do gier komputerowych, Bo tam są nawiązania przeróżne, od literatury wysokiej, klasycznej: Schulza, Tomasza Manna i Leśmiania, po kulturę masową.

Fantastyka to moja literacka ojczyzna. Przede wszystkim fantasy, bo wychowałem się na Tolkienie i Lewisie, a za najlepszą rzecz, jaka przydarzyła się polskiej literaturze, uważam twórczość Sapkowskiego. Pewnie, moje książki raczej błąkają się po granicy gatunku, trudno je uznać za fantastykę w pełni „gatunkową”, niemniej każda z nich spełnia zasadę brzytwy Lema [mówiącej, że „jeśli można usunąć z danego utworu wszystkie elementy fantastyczne, bez szkody dla jego treści, to utwór nie jest już prawdziwą fantastyką”; przyp. red.]. A czy ktoś próbował już użyć „brzytwy Lema” na nim samym? Nie wypisuję się z fantastyki, przynajmniej na razie, i może robię niezbyt mądrze, bo mejnstrim więcej płaci, dlatego też rozumiem tych, którzy opuszczają fantastyczne getto. Wiem też, że niektórym twórcom, jak właśnie Witowi Szostakowi, było w fantastycznym gorsecie po prostu zbyt ciasno, że ich pętał i nie pozwalał się wysłowić. Mnie ten gorset trochę pomaga trzymać się prosto i pewnie trochę chroni moją prozę przed skoliozą słowną.
W opowiadaniu „Małe zwierzątka” dostaje się trochę Dębicy, Pańskiemu rodzinnemu miastu. A mimo to ponoć chętnie Pan tam bywa. Nie myślał Pan nigdy, nawet w dzieciństwie, o napisaniu tradycyjnego science-fiction osadzonego wokół Dębicy przyszłości?
R.Rak. Dębicy się nie dostaje. Dębica jest opisana taka, jaka jest. Kocham swoje rodzinne miasto, ale miłość nie polega na wystawianiu laurek. A ja, choć lubię zmyślać, to bardzo nie lubię kłamać. Podejrzewam, że akcja „Zwierzątek” mogłaby dziać się w dowolnym miasteczku, które oberwało na transformacjach i chyli się nieustająco ku upadkowi. Tego nie widać z dnia na dzień, ale widać z roku na rok. Ostatnio ukazał się świetny zbiór reportaży Marka Szymaniaka pt. „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast”, w którym opisywane są realia miast podobnych Dębicy. Dlaczego są trudności z pracą i dlaczego tyle osób pracuje półlegalnie. Dlaczego tak trudno znaleźć w małym mieście mieszkanie, nawet mając pracę. Jak upadek zakładów pracy w latach dziewięćdziesiątych odbija się tym miastom czkawką po dziś dzień. To są rzeczy, których nie widać z perspektywy dużych miast, i o tym trzeba przypominać. Co jest rzeczą dziwną, bo przecież mieszkańcy wielkich miast w dużej mierze byli kiedyś mieszkańcami małych miasteczek. Trochę na przykład dziwię się narzekaniu na komunikację miejską w Krakowie, cały czas bowiem pamiętam, jak kursowały autobusy w Dębicy i okolicznych wsiach. A w Krakowie tramwaj, którym poruszam się najczęściej, jeździ co dziesięć minut, a ma podobno zacząć jeździć co siedem i pół minuty, bo co dziesięć minut to za rzadko. Nie tak dawno do niektórych miejscowości w okolicy Dębicy autobus dojeżdżał co siedem i pół godziny. Chyba że spadł śnieg, to wtedy wcale. Przepraszam za dygresję, ale wykluczenie komunikacyjne to kolejna sprawa, o której mówi się stanowczo zbyt mało. Może dlatego, że o problemach małych miast w ogóle w publicznym dyskursie niewiele się mówi. Tak, jakby wszyscy czekali, aż te miasteczka zdechną. To mnie straszliwie boli.

Kiedy pracowałem w Dębicy, lecząc pieski, kotki i inne zwierzątka i byłem pewny, że podaję tu tylko zastrzyki, że pracuję w cudownym miejscu i mam niezwykłą możliwość leczenia komórkami macierzystymi. Nagle jednak zaczęły się dobijać do mnie instytucje weterynaryjne, żądając, bym się wywiązał z różnych zobowiązań. Okazało się, że mój szef bez mojej wiedzy stemplował swoje decyzje moją pieczątką. Rozmowa z nim była krótka i z ducha rabacyjna. Odkręcanie wszystkiego zajęło mi bardzo dużo czasu. Trudny jest ten moment uświadomienia sobie, że jesteś nikim. Od dziecka jesteśmy uczeni, że jeśli naprawdę się chce, można osiągnąć wszystko. A rzeczywistość pokazuje, że to nieprawda. Ten punkt otworzył mi oczy na inne nieprawidłowości. Na to, że nie dostawałem wypłaty na czas. Żeby jednak zobaczyć patologię tej relacji, musiałem stanąć obok niej.
Poczułem wtedy, jak to jest być kimś małym, kto nic nie może. To był punkt wyjścia do pisania powieści o chłopach pańszczyźnianych. W kolejnych dwóch latach dużo się zmieniło: przeprowadziłem się do Krakowa, przeszedłem drogę duchową, co też ma odzwierciedlenie w „Baśni”. Zacząłem zadawać pytania, dlaczego zostałem tak potraktowany, dlaczego w ogóle można potraktować tak człowieka. Starałem się odpowiedzieć na nie, patrząc raz z perspektywy ofiary, a raz oprawcy, i wchodzić w buty obu stron. Podobnie potraktowałem historię Jakuba Szeli. Postać ofiary budowałem na własnym doświadczeniu ze szkoły, studiów, pracy. Na tym, czego doświadczyli bliscy mi ludzie. Wyobrażałem sobie też, co to znaczy być oprawcą, co taka osoba czuje i co ją napędza.

W zasadzie jesteśmy społeczeństwem biednych ludzi, chociaż każdy uważa się za klasę średnią, czy to moja przyjaciółka farmaceutka z 20-letnim kredytem mieszkaniowym, czy państwo prowadzący od 1989 r. warzywniak, który mijam w drodze do pracy, czy moi rodzice – małomiasteczkowa inteligencja. Dla mnie klasą średnią byli moi koledzy z podstawówki, którzy mieszkali w domach na przedmieściu i kupowali sobie wszystkie książki, które chcieli. A to w moim życiu było problematyczne, bo zawsze brakowało pieniędzy. Nie uważam się za klasę średnią, chociaż dzięki „Baśni” nastał w moim życiu okres względnej stabilizacji.
O czym piszesz teraz?
R.R. Kończę trzytomową powieść dla młodzieży i opisuję w niej świat, w którym dominującym nurtem myślowym jest gnoza. Wbrew powszechnemu mniemaniu w gnostycyzmie nie chodzi o czary i wtajemniczenia, tylko o to, że wszyscy jesteśmy z innego świata, nasz prawdziwy dom jest gdzieś indziej. I to dlatego człowiek ma poczucie, że tutaj, na Ziemi, nie pasuje. Gnoza mówi, że to nasze powszechne poczucie obcości jest uzasadnione.
Pisząc, wyobrażam sobie, jak by wyglądał nasz świat, gdyby panował na nim inny porządek. Jako że gnoza jest bardzo antropocentryczna, próbuję wymyślić rzeczywistość, w której nauki przyrodnicze nie istnieją, za to ważna jest psychologia człowieka.
Przy pisaniu „Baśni…” książką-kompasem była dla mnie książka Tomasza Szuberta „Jakób Szela”, która mówiła mi, w którą stronę patrzeć. To sugestia mojego przyjaciela, Arkadiusza Więcha, doktora nauk historycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmującego się właśnie historią Galicji. Jest z Dębicy, kilka lat starszy ode mnie, znaliśmy się jeszcze z dębickich czasów. Podsunął mi przeróżne materiały i opracowania źródłowe, o których istnieniu nigdy bym się pewnie nie dowiedział. Są też źródła niedotyczące bezpośrednio rabacji, pamiętniki Franciszka Ksawerego Preka, który był drobnym szlachcicem, sąsiadem rodziny Boguszów i ich dobrym przyjacielem. To był straszny plotkarz, opisywał wszystkie sensacje z życia szlachty i nie tylko, obsmarowywał wszystkich po równo, jego pamiętniki to taki dzisiejszy brukowiec, ale też wspaniałe źródło informacji. Podobny wymiar miała książka „Parafiańszczyzna”, Aleksandra Leszka Dunina-Borkowskiego, XIX-wiecznego szlachcica galicyjskiego. Podobno kiedy wybuchło powstanie listopadowe, ów szlachcic pojechał do cesarza Ferdynanda II i nakazał cesarzowi, żeby ten udzielił wsparcia powstańcom w Kongresówce i pomógł odbudowywać wolną Polskę, bo tak. To dobrze pokazuje stopień oderwania ówczesnej szlachty od rzeczywistości. Dunin-Borkowski nie pojawia się w powieści osobiście, ale jest wspomniany ze względu na akcję z audiencją u cesarza. Sama książka to studium mentalności szlachty z tamtych czasów.

Ps. „Jestem zaskoczony, nie przygotowałem sobie niczego mądrego, co mógłbym powiedzieć. Obawiam się, że musiałbym się nie zgodzić ze świętej pamięci panem Jerzym Pilchem, bo trochę lepiej piszę niż mówię, gdy przychodzi mi coś powiedzieć w takiej sytuacji” – zareagował Radek Rak, odbierając nagrodę w wysokości 100 tysięcy złotych i statuetkę NIKE projektu Gustawa Zemły. Na gali laureat pojawił się wraz z żoną, Basią, oraz wydawczynią Kasią Sienkiewicz-Kosik.
Zebrał i opracował w oparciu o źródła w sieci
Ryszard Zaprzałka
zdjęcia – Artur Gawle