
czyli
ciąg dalszy mojej przygody…
Taki tytuł nasi unikalny zbiór wspomnień Bożeny Kwiatkowskiej, której pierwszą część VII rozdziału publikujemy poniżej. Nasza bohaterka to kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni…To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Pierwsza część jej postojów pamięci pt. “Z batutą przez życie” ukazała się w formie książki przed wakacjami w 2023 roku, drugą część pt. “Batuta – czyli ciąg dalszy mojej przygody” może uda się przygotować wkrótce do druku. I podobnie, jak w przypadku części pierwszej, będziemy drukować kolejne jej rozdziały. Nasz portal jest patronem medialnym całego projektu. Tym razem nasza bohaterka kolejny raz wraca do wspomnień związanych ze słynnym tarnowskim chórem katedralnym Puellae Orantes.
Przy pulpicie ks. Pachota, ja przy keyboardzie z orkiestrą.
„Jak to z chórem Puellae Orantes było” (cz.1)
Po ukończeniu Akademii Muzycznej w 1980 roku, przez najbliższe pięć lat próbowałam jakoś spożytkować swoją wiedzę nabytą na uczelni. Podjęłam próbę swoich sił – a właściwie nie musiałam próbować, bo przecież grałam na fortepianie od kilkudziesięciu lat jako akompaniator chóru „Harmonia”.
Załapałam się więc w pałacu młodzieży grając do grupy baletowej, prowadzonej wtedy przez Beatę Burzyńską, następnie przez choreografa Adama Kawę, który tańczył w latach 60. w grupie „Świerczkowiacy”, a ja byłam tam wtedy akompaniatorem. Zespół taneczny Kawy przedstawiał dość wysoki poziom. Adam przykładał dużą wagę do techniki baletowej, do ćwiczeń przy drążku stosując polecenia wykonywanych ćwiczeń w języku francuskim, gdyż balet francuski w tamtych czasach był kanonem doskonałości. Były to ćwiczenia „po przekątnej”, w których uczestnicy – dziewczyny i chłopcy, wykonywali poszczególne serie ćwiczeń określoną ilość razy. Opanowałam technikę i czas okres każdego ćwiczenia do perfekcji. Granie tych elementów techniki baletowej miałam opanowane w czasie i przestrzeni grając i czytając równocześnie.

Partytura Misterium Maryjnego. 1988 r.
Zawsze miałam dar podzielności uwagi i mogłam wykonywać parę czynności naraz nie popełniając przy tym błędów, np potrafiłam dziergać na drutach, czy też wyszywać prowadząc równocześnie rozmowę, oraz zerkając na akcję toczącą się na ekranie telewizora w początkowej fazie czarno-białym. W 80. latach dopiero wszedł kolor.
I tak jakąś tam część miesięcy roku 1980/81, męczyłam tę choreograficzną klawiaturę dopóki nie nastał stan wojenny. W 1981 roku, jak już wspominałam wcześniej, miałam w maju operację tarczycy w Warszawie. W powietrzu, już wtedy, unosił się duch niepokoju i niepewności. Bardzo szybko otrzymałam po szpitalu skierowanie do sanatorium w Międzyzdrojach. To był lipiec. Jurek odwiedzał mnie wtedy w sanatorium – były to bardzo trudne czasy. Aby móc wynająć pokój, musiał przywieźć proszek do prania, papierosy, jakieś kartki na żywność. Po sanatorium i wakacjach jakiś czas pracowałam w szkolnym związku sportowym jako akompaniator gimnastyki artystycznej, którą prowadziła wtedy Basia Grabowska (z rodziny malarzy Grabowskich).
Praca w szkolnym związku sportowym to był epizod trwający tylko rok. Potem było studium wychowania przedszkolnego, w którym uczyłam do momentu otrzymania etatu w 1985 roku w Państwowej Szkole Muzycznej, o czym już pisałam wcześniej. W 1985 roku, gdy rozpoczęłam pracę jako akompaniator i nauczyciel fortepianu w Szkole Muzycznej, przypadkowo natknęłam się u znajomych na ks. Władysława Pachotę, który otrzymał kierownictwo prowadzenia scholi katedralnej założonej dwa lata wcześniej przez ks. Stefana Cabaja.

Ks. Władysław Pachota i ja – pracujemy nad partyturą Misterium Maryjnego.
Ks. Pachota poprosił mnie o prowadzenie chóru – oczywiście gratis. Była to bardzo duża grupa dziewcząt w wieku od 8 do 18 lat, całkiem „surowy” materiał, jak się wkrótce przekonałam. Musiałam zaczynać z tym chórem od przysłowiowego zera. Śpiewały dziewczęta na jeden głos i było naprawdę dużo do zrobienia jeśli chodzi o śpiew chóralny. Ale to już będzie opisane w drugiej części rozdziału – historia słynnego dziś chóru dziewczęcego „Puellae Orantes”, nazwę tę wymyślił dla tego zespołu mój ojciec. Nikt tego dzisiaj nie pamięta, albo nie chce pamiętać, tak jak i nikt nie pamięta ani nie wspomina w monografiach chóru, że pierwszym dyrygentem tego zespołu, oraz założycielką orkiestry kameralnej pracującej razem z chórem, była Bożena Kwiatkowska…
To jeden z najbardziej zadziwiających wątków mojej przygody z batutą i opowieści o moim życiu muzycznym z muzą polichymni. Dzisiaj wydaje się nie do pomyślenia mordercza praca „za friko” i nareszcie wymarzona batuta w dłoni. Temat „Puellae Orantes” z Bożeną – nie wiadomo z jakich powodów zupełnie był pomijany we wszelkich wydawnictwach i monografiach chóru. Nigdy nie otrzymałam żadnego zaproszenia na jubileusze, których od 1986 roku było sporo. Nigdy nie otrzymałam żadnego zaproszenia na koncerty. Przez długie lata miałam wielki uraz do wszystkiego, co było związane z chórem „Puellae Orantes” i z katedrą. Był to tak wielki ból i żal, którego miałam jeszcze nieraz doświadczyć w mojej 60-letniej pracy z batutą. Ale to temat na dalsze rozdziały, a jest sporo materiału wskazującego na osiągnięcia moich dwóch lat pracy z tym zespołem.

Solistka Scholi Puellae Orantes Alicja Krzemieńska (Płonka) – Suita Kolędowa Bazylika Katedralna Tarnów 1988 r.
Zacznijmy więc od początku. Był środek lata 1986, kiedy spotkałam się z ks. Władysławem Pachotą. Propozycja prowadzenia kościelnej scholi przy katedrze to była dla mnie wielka szansa spełnienia marzeń o własnym zespole. Nie zapytałam wtedy, czy będę miała za to jakąś gratyfikację. Po prostu robiłam to z pasją dla samej przyjemności występowania i przeżywania muzyki, którą „tworzyłam” moją batutą.
To była wielka szansa spełnienia moich marzeń o własnym zespole. Oprócz pracy na dwóch etatach w Szkole Muzycznej, nadal akompaniowałam ojcu na próbach chóru „Harmonia” i jeździłam z nimi na konkursy i występy. Ale to nie było „to”. Chciałam uczyć śpiewać i dyrygować, po to przecież spędziłam pięć lat na bardzo trudnym i wymagającym wydziale Akademii Muzycznej w Krakowie.

Wspólna praca nad partyturą. Od lewej ks. Wł. Pachota, z tyłu Juliusz Kolbusz i ja z moją „młodą” batutą. 1988 r.
Miałam pół roku na zrobienie z niewielkiej scholi dobrego chóru. Pracowałam ponad siły mając półtora etatu w Szkole Muzycznej, jako akompaniator klasy instrumentów dętych pierwszego i drugiego stopnia, oraz fortepianu dodatkowego. Natomiast prowadzenie ogniska muzycznego o którym obszernie pisałam wcześniej, to była druga funkcja. Dzień mojej pracy wynosił około dziesięciu godzin, właściwie bez przerwy na obiad – dopiero po jakimś czasie sobie ją wywalczyłam. Przyznaję, że byłam pracoholiczką pochłoniętą pasją tworzenia muzyki i wszystkiego z tym związanego. Tę moją pasję wykorzystywano zatrudniając mnie do prowadzenia zespołów, ponieważ wiedziano, że nie zapytam o pieniądze, tylko dając z siebie z miłością, wszystko co umiem.
Po zakończeniu zajęć w Szkole Muzycznej po godz. 18, biegłam w te pędy na próbę chóru do katedry, dwa a czasem trzy razy w tygodniu po dwie godziny. Od razu przystąpiłam do organizacji orkiestry kameralnej, która składała się z uczniów i nauczycieli Szkoły Muzycznej. Zaczęłam tworzyć pierwsze moje misterium bożonarodzeniowe i konieczność utworzenia zespołu towarzyszącego chórowi dziewcząt od 7 do 18 lat. Pierwszy raz miałam przez siebie utworzoną orkiestrę kameralną. Nie pamiętam nazwisk poszczególnych członków orkiestry, tylko niektóre z nich. Zespół składał się z osiemnastu instrumentalistów. Pierwszym skrzypkiem był nauczyciel Jan Kołodziejczyk. Oprócz niego grało jeszcze dwóch pierwszych skrzypków. Drugie skrzypce – dwie osoby, dwie altówki, dwie wiolonczele. Pierwsza wiolonczela Ania .., żona byłego dyrektora Szkoły Muzycznej Włodzimierza Siedlika. Na drugiej wiolonczeli mój syn Ireneusz, flet Kasia Suchoń, trąbka Józiu Czarnik, obój Jacek Piskozub, obecnie członek zespołu prowadzonego przez mojego brata Ryszarda Kolbusza, grającego również w zespole Old Boys Band. Puzon Józiu Wrona, kontrabas Marek Skrukwa.

Próba orkiestry.
Nie mogę powiedzieć, żeby początki prowadzenia zespołu instrumentalnego należały do łatwych. Do tej pory miałam do czynienia tylko z chórem, lub zespołem wokalnym nie licząc dziecięcego zespołu akordeonistów w Jastrzębiej. Uczyłam wtedy równolegle w Szkole Muzycznej, więc moi koledzy z pracy byli w moim zespole i nimi miałam kierować. Nie miałam jeszcze wtedy takiej pewności siebie i rutyny dyrygenckiej, którą się nabywa po latach przyjaźni z batutą. Uczyłam się dopiero sztuki prowadzenia mojego zespołu – chór plus zespół kameralny. Na początku miałam oczywiście tremę, musiałam mieć partyturę w głowie, a nie głowę w partyturze. Trzeba więc było znać dokładnie linię melodyczną każdego instrumentu.
Dzisiaj po latach stwierdzam, że jednak najpewniej i najchętniej stałam „na pace” z batutą w dłoni. Moja batuta miała zaledwie sześć lat i do tej pory, tzn do objęcia kierownictwa chóru i orkiestry jednocześnie, spała spokojnie w szufladzie biurka. Obudziłam ją, gdy weszłam po raz pierwszy po pół roku przygotowań na pakę (dyrygencką oczywiście), otwierając kolędą „Wśród nocnej ciszy” misterium bożonarodzeniowe. Zanim do tego doszło trzeba było odpowiednio „ustawić” głosy młodziutkich chórzystek scholi. Mój tata – Juliusz Kolbusz – był na wszystkich próbach chóru i orkiestry. Służył mnie, świeżo upieczonemu dyrygentowi radą, wsparciem i pomocą przy przepisywaniu poszczególnych głosów chóru i orkiestry na partyturę. O komputerze nikt jeszcze nie myślał, a ksero było w stanie rozpoznawczym, w Tarnowie chyba dopiero pod koniec lat 80.
07.07.2024
Tekst i zdjęcia – Bożena Kwiatkowska
Współpraca – Lilianna Kwiatkowska