„Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”

Dzisiaj we czwartek 11 lipca 2024 r. przypada 81. rocznica tzw. krwawej niedzieli, będącej kulminacyjnym punktem masowych eksterminacji polskiej ludności cywilnej na Wołyniu przez OUN, UPA, wspieranych przez lokalną ludność ukraińską. To właśnie tego dnia, będącego apogeum tamtej zbrodni obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu ustanowiony w 2016 roku przez Sejm RP. Także w Tarnowie odbędą się uroczystości upamiętniające tamtą hekatombę organizowane przez Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich Oddział w Tarnowie.

Rozpoczną się o godzinie 17.00 mszą świętą w kościele pod wezwaniem św. Maksymiliana Marii Kolbe przy ulicy Urszulańskiej. Po jej zakończeniu uczestnicy przejdą ulicami Bema i Najświętszej Marii Panny pod Kurhan Kresowy na Cmentarzu Starym. Tam, po odśpiewaniu hymnu państwowego, wysłuchają wykładu dr. Pawła Naleźniaka z Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie „Ludobójstwo wołyńsko-galicyjskie. Mord OUN UPA w Bieszczadach na Karolinie i Franciszku Halikach”. Obchody zakończy złożenie kwiatów i zapalenie zniczy oraz wspólne odśpiewanie Roty.

Zbrodnie, których ofiarami było ponad 100. tyś. Polaków, dokonywane były z niebywałym okrucieństwem, ofiary palono żywcem, wrzucano do studni, używano siekier i wideł (nierzadko poświęcanych w cerkwiach!), rozrywano za pomocą koni, wymyślnie torturowano przed śmiercią. A wszystko to działo się w upalne lato, w porze kwitnienia lnu…

Rośliny powszechnie uprawianej na Wołyniu przed II wojną światową, używanej przez rolników w gospodarstwie domowym, stosowanej w kuchni, lecznictwie itp. Stąd kwiat lnu stał się symbolem pamięci o ludobójstwie na Wołyniu i Kresach Południowo-Wschodnich. Kwiat lnu kwitnie tam tylko w lipcu i niezwykle krótko, zazwyczaj pół dnia, dlatego symbolizuje przerwane życie tysięcy ofiar. Len to cierpliwość, czystość, prostota, ale też niewinność – podstawowy przymiot osób dotkniętych przemocą. Roślina kwitnie na niebiesko, kolor ten w psychologii barw oznacza wytrwałość, uosabia zatem ludzi, którzy od lat zabiegają o przywrócenie pamięci o ludobójstwie. Len leczy rany, alegorycznie więc przypomina o upływie czasu, który zabliźnia rany fizyczne i psychiczne, koi cierpienia.

A z tą pamięcią historyczną politycy obu krajów, Polski i Ukrainy, mają od dawna problem… Nie umieją stanąć w prawdzie, która może nas wyzwolić i oczyścić ze złogów złej pamięci, szczególnie teraz w kontekście wojny na Ukrainie i bezprzykładnej w historii obu nacji akcji samopomocy, otwarcia serc i domów przez zwykłych Polaków (nie mieszajmy do tego polityków). Zdarzają się także incydentalne akcje porządkowania polskich grobów przez zwykłych Ukraińców. To szansa, której nie wolno zmarnować… Więc gwoli przywracania pamięci przypominamy…

To właśnie w lipcową niedzielę 11.VII 1943 roku oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii dokonały skoordynowanego ataku na 99 polskich miejscowości, głównie w powiatach kowelskim, horochowskim i włodzimierskim. To właśnie tego dnia doszło do zaplanowanej fali mordów na Polakach, co często miało też miejsce w kościołach, gdy wierni gromadzili się na nabożeństwach, stąd nazwa Krwawa Niedziela. Badacze obliczają, iż tylko tego jednego dnia mogło zginąć ok. 8 tys. Polaków – głównie kobiet, dzieci i starców.
Krwawa Niedziela była apogeum mordów prowadzonych od lutego 1943 roku do wiosny 1945 roku. To tam, na Wołyniu i innych obszarach Kresów Południowo-Wschodnich II RP doszło do jednej z najokrutniejszych zbrodni II wojny światowej. Szacuje się, że w jej wyniku w latach 1943–1945 zamordowano ponad 100 tys. Polaków. Kolejne 300-400 tys. osób zostało zmuszonych do ucieczki. Sprawcy Zbrodni Wołyńskiej – Organizacja Nacjonalistów Ukraińskich frakcja Stepana Bandery (OUN-B) oraz jej zbrojne ramię Ukraińska Armia Powstańcza (UPA) we własnych dokumentach planową eksterminację ludności polskiej określali mianem „akcji antypolskiej”. Antypolska czystka etniczna przeprowadzona przez nacjonalistów ukraińskich objęła nie tylko Wołyń, ale również województwa lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie – czyli Galicję Wschodnią, a nawet część województw graniczących z Wołyniem: Lubelszczyzny (od zachodu) i Polesia (od północy).

Jednym z takich znaczących postojów pamięci o tamtych wydarzeniach jest znany w całej Polsce spektakl Teatru Nie Teraz „Ballada o Wołyniu”, grany już ponad sto razy oraz porażająca swą prawdą książka Joanny Wieliczki-Szarkowej „Wołyń we krwi 1943”, której fragmenty przytaczamy poniżej.

Zgodnie z planem, w niedzielę, 11 lipca 1943 roku oddziały UPA zaatakowały Polaków w 85 miejscowościach powiatu włodzimierskiego i 11 powiatu horochowskiego. W powiecie włodzimierskim rzeź rozpoczęła się o godz. 2.30 rano od polskiej wsi Gurów, obejmując swoim zasięgiem: Gurów Wielki, Gurów Mały, Wygrankę, Żdżary, Zabłoćce, Sądową, Nowiny, Zagaję, Poryck, Oleń, Orzeszyn, Romanówkę, Lachów, Gucin i inne. W Gurowie z 480 Polaków ocalało tylko 70, w Porycku wymordowano prawie całą ludność polską – ponad 200 osób; w kolonii Orzeszyn z 340 mieszkańców zginęło 270 Polaków; we wsi Sądowa spośród 600 Polaków przeżyło tylko 20; w kolonii Zagaje z 350 Polaków życie ocaliło tylko kilkunastu. Wsie i osady polskie ograbiono i spalono. Tego dnia upowcy zaatakowali wiernych zebranych na mszach św. w kościołach (niedokończone msze wołyńskie): w Porycku, Orzeszynie, Krymnie, Chrynowie, Zabłoćcach, Kisielinie.
W Porycku, rodowym mieście Czackich, do XVIII-wiecznego kościoła pw. św. Trójcy i św. Michała Archanioła mieszącego grobowiec założyciela Liceum Krzemienieckiego, Tadeusza Czackiego, bandyci wtargnęli w czasie mszy św. o godzinie 11-tej. Jak zeznawał jeden ze sprawców napadu Iwan Hryń: „Było tak: do wsi Pawłowka [Poryck] przyjechała z lasu r[ejo]nu iwanickiego band[ycka] grupa licząca około 40 osób. Miejscowa bojówka, którą wtedy dowodził Oranśkyj S. U., liczyła do 12 osób. [Grupy te] zostały połączone. (…) W nocy przygotowaliśmy się, a nazajutrz cała band[ycka] grupa, w tym również i ja, dokonaliśmy napadu na polski kościół. W tym czasie w kościele odprawiane było nabożeństwo, w którym uczestniczyło do 200 obywateli narodowości polskiej – dwieście osób – starców oraz nieletnich. Kościół został okrążony i rozpoczęło się mordowanie obywateli. Z karabinu maszynowego strzelano w kierunku głównego wejścia i okien, w wyniku czego zginęło wielu dorosłych i dzieci. Tych, którym udało wydostać się [z kościoła], doganiano i zabijano w biegu”.

Proboszcz, ksiądz Bolesław Szawłowski został ostrzeżony o napadzie po mszy św. o godzinie 9-tej przez Ukraińca z sąsiedniej wsi i kazał ministrantom rozgłosić, aby ludzie nie przychodzili na sumę, ale niewielu posłuchało. Kapłan wyszedł do wiernych, modlił się z nimi i udzielał rozgrzeszenia, mimo postrzelenia, aż został trafiony drugi raz (zmarł później w zakrystii lub według innej wersji został wyniesiony z kościoła i dobity).
Dwóch Ukraińców przechodząc wzdłuż ławek wystrzelało siedzących w nich ludzi. Potem uśmiercali rannych. Niektórym udającym nieżywych udało się uratować: „W kościele byłam z siostrą […]. Jak usłyszałam, że mordercy chodzą po kościele i mówią: ‘o toj jeszcze żywyj’, to szybko złapałam jakąś czapkę umoczoną w ciepłej lepkiej krwi i potarłam nią twarz sobie i siostrze, udawałyśmy zabitych. […] Dym bardzo dusił, zatem ludzie próbowali uciekać z kościoła, ale serie z karabinu maszynowego przerywały ich cierpienia w drzwiach kościoła. […] Ukraińcy krzyczeli ‘wychadi chto żywyj’, a wychodzących zabijali w drzwiach […] usiłowano kościół wysadzić w powietrze, ale poczuliśmy tylko okropny wstrząs i wszystko ucichło”[2] – wspominała napad Jadwiga Krajewska. W Porycku zginęły 222 osoby, około sto z nich zostało pochowanych w wielkim dole wykopanym przy dzwonnicy. W 60. rocznicę mordu odsłonięto w miasteczku pomnik upamiętniający ofiary UPA.

Tej samej niedzieli, o tej samej porze co w Porycku, ukraińskie bojówki napadły kościół w Kisielinie, w powiecie horochowskim. „Dzień był pochmurny. Koło godziny 11 zaczął padać deszcz. Ludzie jak zwykle ciągnęli na sumę z okolicznych wiosek, ale nielicznie. W czasie mszy św. czasem szeptali, że coś się stanie, bo w pobliżu domów okalających kościół od zachodu i północy kręcą się uzbrojeni Ukraińcy. Po nabożeństwie chór, jak zawsze, zaśpiewał Żegnaj Królowo… i ludzie zaczęli wychodzić. Ze wszystkich stron nadbiegali upowcy” – wspominał Włodzimierz Sławosz Dębski, były mieszkaniec miasteczka.
Wierni cofnęli się do kościoła i zaczęli chować w bocznej kaplicy oraz na korytarzu plebanii połączonej z kościołem. Podczas gdy Ukraińcy weszli do głównej nawy, mężczyźni na piętrze plebanii zorganizowali obronę. Dębski wspominał: „Zbiegłem przerażony na korytarz I piętra i spostrzegłem teraz dopiero, że w rękach mam cegły. Pojawił się mój brat Jerzy, razem z nim zaczęliśmy tarasować drzwi klatki schodowej stojącymi kuframi, skrzyniami wyładowanymi wartościowymi przedmiotami i odzieżą, złożonymi tu na przechowanie przez znamienitszych obywateli. W najbliższych kilku minutach krzątało się już wielu”.

Tymczasem banderowcy wyprowadzili na dziedziniec kościelny, tych, którym nie udało się ukryć. „Szli za dzwonnicę, tą samą drogą, jak niegdyś chodzili w procesji. Była to ich ostatnia procesja. (…) Szedł Józwa [Pawłowski z Żurawca] z czapką w garści w jasnoszarej kurtce cajgowej, w juchtowych butach, na ugiętych nogach. (…) Jedna z dziewcząt w różowej bluzce, nieco przydługiej niebieskiej spódnicy (…) odeszła w bok i wtedy jeden z młodszych oprawców w cywilnym brązowym, jak na niego za dużym, ubraniu, strzelił jej w krzyż, następnie ściągnął z niej bluzkę i tanecznym krokiem podbiegł za prowadzoną grupą” – wspominał Dębski.
Po zamordowaniu wyprowadzonych ze świątyni, napastnicy przyszli szturmować plebanię. „Zaczęli rąbać u góry, gdzie drzwi nie były zatarasowane. Patrzyłem przerażony, jak ta zapora dająca tyle nadziei, rozsypuje się pod razami siekiery. Nagle z naszej strony stary Krupiński z wściekłością zaczął też rąbać i gdy się siekiery spotkały, bandyta przestał. Dziura była już znaczna. Podałem cegłę. Krupiński rzucił, potem szybko następną – usłyszeliśmy tupot nóg po schodach – uciekali” – Dębski zawiadomił lamentujące kobiety o odparciu ataku, co uspokoiło trochę sytuację.

Ukraińcy podpalili schody, ale ogień udało się zdusić (używając moczu) na tyle, że nie przedostał się za drzwi. „Bandyci strzelali z rzadka, bezładnie, strzelali przez okna. Ostrzał szedł również od ogrodu, od strony południowej, obijając górne partie ścian z tynku. Aby temu zaradzić, ksiądz proboszcz Witold Kowalski zaczął zasłaniać okno poduszką, jako że niby przez poduszkę kula nie przejdzie. Bandyta strzelił, kula przebiła poduszkę i głowę, przechodząc przez kość policzkową, wychodząc uchem. Napchało też pierza w ranę, ale ksiądz żył, leżał na kanapie i raz po raz wstrząsały nim drgawki. Kobiety się nim zajęły. Z czasem się uspokoił i oprzytomniał. Był to pierwszy ranny” – wspominał Dębski, który niedługo potem został poważnie ranny w nogę od wybuchu granatu. Obrońcy wytrzymali jednak wszystkie ataki i kolejne podpalenie parteru plebanii. Około północy bandyci ustawili się w kolumnę na rynku i ze śpiewem odeszli.
„Następnego dnia rodziny pomordowanych zgromadziły się, by przenieść zwłoki z rowu do wspólnej mogiły koło dzwonnicy. Odkopywane zwłoki były nagie i obrzęknięte, trudno rozpoznawalne. Henryka Kraszewskiego rozpoznała Regina Jurkowska po skarpetce. Kobieta z rozprutym brzuchem, to była Markowska, będąca w zaawansowanej ciąży”.

Włodzimierz Sławosz Dębski stracił nogę, ale walczył jeszcze w 1944 roku w 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Napisał książkę Było sobie miasteczko. Opowieść wołyńska. Ożenił się z Anielą Sławińską, która także była wśród obrońców kościoła. Ich synem jest Krzesimir Dębski, znany kompozytor muzyki współczesnej i filmowej (m.in. do Ogniem i mieczem w reżyserii Jerzego Hoffmana). Skomponował także muzykę do dokumentalnego filmu o Kisielinie, Było sobie miasteczko, zrealizowanego przez Tadeusza Arciucha i Macieja Wojciechowskiego.
Mimo ulewnego deszczu i trzech kilometrów drogi jaka dzieliła mały przysiółek Niedźwiedzie Jamy od Kisielina, na sumę do miasteczka wybrała się Rozalia Szyszko, matka pięciorga dzieci. Te zostały w domu z ojcem Konstantym. Kiedy od strony Kisielina zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny, przestraszony mąż ukrył czworo najmłodszych dzieci w domu ukraińskiej rodziny Szkoropadów. Sam, zaś z sąsiadami wybrał się do Kisielina. Jego najstarsza, 11-letnia córka Alfreda w tym czasie biegała przerażona po okolicy, starając się znaleźć schronienie. „Do późnych godzin nocnych przesiedziałam ukryta w łanie pszenicy, skąd obserwowałam łunę pożaru nad Kisielinem i pobliską Joachimówką”.

Gdy wróciła do Szkoropadów, spało tam tylko jej rodzeństwo. W końcu przyszedł też jej ojciec przekonany, że jego 28-letnia żona Rozalia zginęła w Kisielinie. Zapewne pod wpływem szoku zabrał najstarszą córkę (zostawiając czwórkę młodszych dzieci śpiących w opuszczonym, ukraińskim domu) i z innymi Polakami poszedł kilka kilometrów do Zaturzec, a potem do Łucka, skąd wyjechał na roboty do Rzeszy. Po wojnie wrócił do Polski, by odnaleźć porzucone dzieci. Małymi Szyszkami zaopiekowali się Ukraińcy.
U Szkoropadów został najmłodszy, roczny Władzio. Trzyletnią Gienię wzięła do siebie Jewdolaja (Dunka) Sokoliuk, Henia – wdowa Maryna Hnatiuk, a sześcioletnią Julię – Wiera i Rodion Andrijczukowie z sąsiedniego Żurawca. Ich syn, 19-letni wówczas Aleksander (Szurik), należał do UPA i uczestniczył w pogromie Kisielina. Julia zapamiętała: „Co jakiś czas zaglądali do nas bandyci szukający polskiego dziecka. W takich momentach moja przybrana matka ukrywała mnie pod wysoko układanymi na łóżku poduszkami. Pewnego razu banderowiec wpadł do domu tak nagle, że zastał mnie w izbie… Kazał nalać sobie wódki, wyjęty z kabury pistolet położył na stole, usiadł i przywołał mnie do siebie. Kiedy podeszłam do stołu, nalał mi kieliszek wódki i kazał wypić”. Julia wypiła i usłyszała, że może już żyć spokojnie. Zemdlała. W 1944 roku razem z Andrijczukami została zesłana na Syberię, jako rodzina banderowca. Wróciła w rodzinne strony, pracowała w kołchozie. Po polsku już mówić nie umiała. Konstanty Szyszko ostatecznie odnalazł dwoje swoich dzieci: Gienię – w 1948 roku i trzy lata później Władzia, który jednak zmarł już w 1954 roku.
Joanna Wieliczka-Szarkowa, „Wołyń we krwi 1943”, Wydawnictwo AA

Ryszard Zaprzałka