
Taki tytuł nosi czwarty rozdział przygotowywanej do druku kolejnej części unikalnych wspomnień Bożeny Kwiatkowskiej, kobiety, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje.
Pierwsza część jej postojów pamięci pt. „Z batuta przez życie” ukazała się w formie książki przed wakacjami w 2022 roku, druga część powinna się ukazać drukiem wiosną przyszłego roku. I podobnie, jak w przypadku części pierwszej, będziemy drukować kolejne jej rozdziały. Nasz portal jest patronem medialnym całego projektu. Jak moi czytelnicy zdążyli już zauważyć w poprzednich odcinkach, moją ulubioną formą literacką są podróże – wprzód i wstecz do przeszłości. Jest to cecha charakterystyczna mojej ciągłej „gonitwy myśli”. Czasem, jakiś watek zaczynam ale z niego wychodzi „zwrot do tyłu”.

Mój ulubiony obraz…
Po napiętym czasie związanym z przygotowaniem programu do egzaminu wstępnego (a miałam na zrobienie nowego programu z fortepianu na pamięć tylko dwa tygodnie), oraz dwudniowym maratonie egzaminacyjnym nastąpił czas oczekiwania na wyniki.
Było gorące lato, upał – duszno i wilgotno. Tak się złożyło iż w rodzinie naszej było wesele mojej kuzynki Haliny Samborskiej, która mieszkała w Bukowej, rodzinnej okolicy pochodzenia mojego ojca i dalszych jego krewnych tkwiących na starych gałęziach drzewa genealogicznego spreparowanego przez mojego tatę. Wesele wiejskie – w całym tego słowa znaczeniu. Ciocia Jancia i wujek Józio Samborscy wydawali za mąż najmłodszą ze swoich trzech dorodnych cór. Jak zwykle – ja z moim Jurkiem wiedliśmy rej na wiejskiej scenie jako niezawodne lwy, ostrym pół szpagatem sunąc przez weselny parkiet. Oczywiście oboje mieliśmy wtedy mniejszą wagę, więc bez trudu wywijaliśmy hołubce w polce i „tanga z przyciskiem”.
Termin ogłoszenia wyników egzaminu na wyższą uczelnię wypadał właśnie na czas wesela, więc umówiłam się z moją koleżanką Basią, że wyśle mi telegram, gdy tylko będzie coś wiedzieć o wynikach egzaminu (telefonów wtedy na wsi nie było). Baśka, wesoła dziewczyna z ikrą, rozśpiewana i zawsze w świetnym humorze – przeze mnie nazwana „Baśka nic to”, bo była podobna do Magdy Zawadzkiej, a właśnie wchodził film „Pan Wołodyjowski”.

Przygotowanie do egzaminu… (Akademia Muzyczna Kraków – 1975
No więc czekałam z wypiekami na twarzy, cała w emocjach – podsycanych weselnymi trunkami domowej roboty podczas dni spędzonych na „wsi spokojnej, wsi wesołej” – nie całkiem spokojnej podczas hucznego wesela… Ale jakoś telegram nie nadchodził.
To były czasy w których poczta nie zawsze była w niewielkich miejscowościach. W tym wypadku najbliższa była w Brzostku obok Bukowej, w okolicy Jasła. Odział poczty, malutki – do Bukowej kawałek drogi. Może rower listonosza złapał gumę lub sam listonosz przysnął gdzieś w rowie przygnieciony torbą listów? Fakt, że nie potrafił – jak później opowiadała mi panna młoda Halinka – przepisać na papierze telegram dziwnej treści jaka została podyktowana mu na poczcie, a brzmiała ona: Bożena nic to przyjęte. Nijak nie mogła pani telegrafistka zrozumieć tej treści i debatując nad jej sensem, opóźnia dostarczenie świstka do domu weselnego w Bukowej z poczty Brzostek.

Wspólne kolędowanie 1975
Po powrocie do Tarnowa dowiedziałam się od Baśki, że telegram wysłała, jak to zwykle ona, o treści dowcipnej i wesołej, treści „z pazurem”, niepojętej dla ogółu. Wtedy telegramy były pisane na kiepskiej jakości świstkach papieru.
Teraz nastąpił moment oblewania uroczystości dostania się na studia. Nie będę wchodziła w szczegóły tej niecodziennej imprezy, ale znając temperamenty moje i Jurka, ówcześni znajomi i przyjaciele mogli sobie wyobrazić jaki przebieg miała ta suto zakrapiana uroczystość… Efektem końcowym była moja dwutygodniowa chrypka wyhodowana po pełnych animuszu śpiewach, jakie duet Baśka i Bożena, wyczyniał na tej uroczystości.

Dumny mąż ze swojej studentki.
Dumny Jurek gdy dowiedział się, że zostałam przyjęta na prestiżową uczelnię obiecał, że zrobi wszystko abym mogła się uczyć i pracować, bo przecież dojeżdżałam wtedy do pracy – najpierw do Pleśnej, a później codziennie do szkoły muzycznej w Bochni. Oboje z moją Teściową Kazimierą Kwiatkowską, którą dzisiaj wspominam z wielką miłością i sentymentem, powiedzieli mi wtedy „Zdejmujemy z ciebie wszystkie obowiązki dotyczące prowadzenia domu, zajmowania się Irkiem i gospodarstwem. O niczym nie myśl teraz, tylko o nauce”. Słowa dotrzymali.
Dzisiaj jestem wdzięczna moim Teściom – Teściowej, że odciążyła mnie od spraw domowych, Jurkowi – że wstawał tydzień w tydzień ze mną o 3.30 rano aby przygotować mi kanapki i termos w granatowej torbie do Krakowa. Mieszkaliśmy wtedy razem z Teściami na ulicy Brodzińskiego w Tarnowie, a Teściowi, z którym się specjalnie nie lubiłam – gdy dowiedział się, że dostałam się na prestiżową uczelnię uznaną na całym świecie, wyjął oszczędności swojego życia i kupił mi fortepian marki Kaps (oczywiście używany), abym miała porządny instrument do grania. Dzięki pomocy rodziny skończyłam studia z wynikiem bardzo dobrym. Tata pomagał mi cały czas służąc swoją wiedzą z zakresu harmonii, instrumentacji i innych teoretycznych przedmiotów. Pisanie ręczne partytur przez Tatę niezwykle oszczędzało mój czas poświęcony na studia.

Rodzinne muzykowanie…(Ojciec, koleżanka, ja i mój syn Irek – 1976)
I tak zaczęła się moja przygoda z batutą. Pierwszy słup milowy – ukończenie studiów. Jak to mówią, w życiu człowieka są tak zwane słupy milowe, które wyznaczają poszczególne okresy życia człowieka i myślę, że jest to przysłowiowe dziesięć lat – czyli „brama”, przez którą przechodzimy w świetle lub w mroku do bramy następnej. U mnie wyraźnym wyznacznikiem jest „siedem bram mojego życia”, patrz obraz Pożegnanie z batutą i wiersz „Siedem bram”.
U mnie pierwsza brama to był czas kiedy skończyłam 33 lata i studia na Akademii Muzycznej w roku 1980. To było wspaniałe 5 lat (a właściwie 6 lat, bo przecież był jeszcze rok przygotowawczy). Te 5 lat to był najpiękniejszy i najlepszy okres w moim życiu. Ogromny wysiłek jaki podjęłam na tak trudnych studiach w wieku 27 lat do dzisiaj wspominam z wielkim sentymentem.

Na dancingu w „Tatrzańskiej” z Basią Warzechą – 1975.
Było to pięć lat wielkiego wysiłku, który powstawał i rozwijał się na bazie pasji, z jaką studiowałam, zdobywałam wiedzę i stopniowe poczucie dowartościowania oraz podnoszenia swojej samooceny. Oczywiście było to podparte bardzo dobrymi wynikami z trudnych i wymagających przedmiotów. Byłabym nieszczera gdybym nie opisała trudności jakie napotykałam w pierwszych dwóch latach na roku pierwszym i drugim. To były okna i skoki z trampoliny mojej pięciolinii. Pierwszy skok to była próba pokonania gry na flecie prostym na pierwszym roku. Nijak mi to nie wychodziło… Być może związane było z dysfunkcją układu oddechowego, nękanego chorobami gardła i tchawicy i niemożliwością „brania” oddechu potrzebnego do wydobycia dźwięku z tego małego kawałeczka drewna z dziurkami.
Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia pochodzą z archiwum autorki.
Koniec części pierwszej