
Taki tytuł nosi trzeci rozdział przygotowywanej do druku kolejnej części unikalnych wspomnień Bożeny Kwiatkowskiej, kobiety, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Pierwsza część jej postojów pamięci pt. „Z batuta przez życie” ukazała się w formie książki przed wakacjami w 2022 roku, druga część powinna się ukazać drukiem wiosną przyszłego roku. I podobnie, jak w przypadku części pierwszej, będziemy drukować kolejne jej rozdziały. Nasz portal jest patronem medialnym całego projektu. Jak moi czytelnicy zdążyli już zauważyć w poprzednich odcinkach, moją ulubioną formą literacką są podróże – wprzód i wstecz do przeszłości. Jest to cecha charakterystyczna mojej ciągłej „gonitwy myśli”. Czasem, jakiś watek zaczynam ale z niego wychodzi „zwrot do tyłu”.

Moje pierwsze próby…
Ten dzisiejszy temat nasunął mi się podczas ćwiczeń na fortepianie, gdy akurat grałam etiudy i sonaty, które kiedyś „tłukłam” w liceum muzycznym. Oczywiście był też Bach – ale ja jako nastolatka niezbyt umiałam jeszcze „wejść w piękno tego geniusza muzycznego”. Zdecydowanie bardziej „czułam” muzykę programową czyli obejmująca tyko konkretny temat, która prowadziła mnie swoją harmonią w świat wyobraźni, w krainę baśni i fantazji np. Modest Musorgski – „0brazki z wystawy”. Jest to cykl bajek muzycznych w oryginale napisany na fortepian (pamiętam mistrzowskie wykonanie Władymira Horowitza). Tern cykl był opracowany w niezliczonej ilości aranżacji orkiestrowych, tudzież na poszczególne instrumenty – pojedyncze z akompaniamentem fortepianu.
Mój roczny pobyt w Liceum Muzycznym w Krakowie obfitował w swoim krótkim czasowo wymiarze w niezwykle barwne i ciekawe historie, i to nie tylko muzyczne… Często zaskakujące i dzisiaj wręcz nie do pojęcia.

Przed występem – Tech. Chemiczne Tarnów
Jak już niejednokrotnie pisałam, że tamten czas nie był moim najbardziej twórczym pod względem utrwalonej programowej wiedzy szkolnej. Właściwie, to interesowało mnie wówczas wiele spraw i rzeczy poza muzycznych (i tak mi pozostało do dzisiaj), wtopiłam się w artystyczną atmosferę wielkiego miasta. W ten specyficzny klimat, przesiąknięty zapachem sztuki i artyzmu o wielowymiarowym formacie. Gdzieś na początku wspominałam, że do Liceum, a właściwie do Bursy artystycznej, pojechałam mając w walizce… moją ukochaną laleczkę. Miałam wtedy 14 lat, a w tamtych czasach było się jeszcze dzieckiem…

Liceum Muzyczne – Kraków (lata sześćdziesiąte ub.w.)
Jakże szybko z niesfornej, rozbrykanej dziewczynki stałam się pretendentką do statusu nastolatki, w szybkim tempie przystosowującej się do „troszkę dorosłego” środowiska artystycznego. Sprzyjał temu m.in. fakt, że bursę przy ul. Błonie dzieliliśmy (my muzycy) wspólnie z plastykami – to była „tykająca bomba osobowościowa”. Ja wtedy byłam nowicjuszką (ponoć nie brzydką!), więc szybko postanowiono mnie wprowadzić w „dorosły” świat artystycznej bohemy. Oczywiście, była różnica pomiędzy „ośmioklasistami a dwunastoklasistami” – taki był wtedy podział klas. Ja plasowałam się na pierwszym szczeblu wtajemniczenia. Wprowadzanie mnie nie było aż tak wymyślne, jak to robili starsi wiekiem koleżanki i koledzy. Musiałam więc – chciałam czy nie, może bardziej chciałam z ciekawości spróbować jak smakuje papieros i „cienkie” winko. Oczywiście było to tylko raz, na szczęście później nie było już takich możliwości, bowiem zostałam przeniesiona do pobliskiego internatu Sióstr Urszulanek.
W bursie, w pokoju mieszkało nas sześć dziewczyn. Pamiętam dobrze ich twarze: Baśka, Antośka, Renata, Marysia, Teresa i Zosia, oraz sporo faktów z naszego wspólnego życia. W bursie artystycznej, o które nie koniecznie chciałabym szerzej pisać…
Z tamtego czasu pamiętam potańcówki, pierwsze zauroczenia chłopcami, pierwsze nieśmiałe pocałunki i „przytulanki”. Wszystko to, podczas muzyki odtwarzanej na gramofonie Bambino. Czasem do tych potańcówek przygrywali koledzy z ostatnich klas liceum muzycznego – „dęciaki” (instrumenty dęte: trąbka, saksofon, klarnet i puzon).

Zawsze kochałam koty…
Nie było oczywiście takiej swobody obyczajów, jak to ma miejsce dzisiaj. Byłyśmy raczej porządnymi dziewczynami (przynajmniej ja), nie zupełnie jeszcze ufna osobnikom płci przeciwnej. Na moje szczęście nie spotkałam się tam z jakimiś incydentami ze strony chłopców. Generalnie, byłam postrzegana jako osoba nosząca głowę wysoko, nie pozwalająca na poufałości więc chłopcy raczej szanowali moja postawę w tym względzie.
Pamiętam, że zima 59/60 była wtedy tak mroźna, że nieraz wracałam od tramwaju do bursy przemarznięta i nogi miałam czerwone od zimna. Na szczęście w tym okresie zaczęła się już pojawiać moda na spodnie u dziewczyn (u kobiet to była chyba jeszcze rzadkość). Pamiętam, że za jakiś dobry stopień z fortepianu mama sprawiła mi takie spodnie – z niebieskiego aksamitu w czarne prążki.
Ratowało to moje biedne nogi (które dały o sobie znać później, po 60. , a zwłaszcza teraz). Wtedy także pojawiła się moda na pończochy elastyczne ze szwem tzw. helanko. W tamtych czasach to był ostatni krzyk mody!. Pamiętam, że były w różnych kolorach: żółte, czarne, czerwone i szafirowe oraz zielone. Oczywiście nie wolno było ich nosić do szkoły. Moim marzeniem był wówczas strój: czarny golf, czarne spodnie czarny lub czerwony sweter, biała spódnica i czerwone pończoch (patrz stary film „Kolorowe pończochy”).

Akademia z okazji… Tech. Chemiczne – Tarnów
Swobodny, lekki styl bycia artystą nie sprzyjał zajmowaniu się nauką, o czym wcześniej wspomniałam. Solidnie tylko przykładałam się do fortepianu (byłam w tym dobra), zaś w wolnym czasie chodziłam na randki. Zdecydowanie gorzej szło mi z moim drugim instrumentem czyli skrzypcami, które były instrumentem dodatkowym. W sumie jednak, nie szło mi to najgorzej, skoro grałam w orkiestrze szkolnej, jako trzeci skrzypek, którą prowadziła pani prof. Irena Pfajffer. Jakże ją jeszcze dzisiaj pamiętam – Postawna stara panna, która potrafiła z nas wykrzesać ducha muzycznego. Ćwiczyliśmy wtedy głównie dwa utwory orkiestrowe Stanisława Moniuszki. Była to uwertura koncertowa „Bajka” oraz uwertura do opery „Paria”.
Czemu jeszcze dzisiaj pamiętam takie szczegóły? Bo to była orkiestra, a mnie zawsze fascynowała orkiestra, batuta i dyrygent…
Profesor Pfajfferówna, była dla mnie, wtedy i dzisiaj, nie dościgłym ideałem dyrygenta. Lubiłam te próby z orkiestrą, patrzyłam na nią, uczyłam się ruchów dyrygenta… Nie wiedziałam jeszcze wtedy, a może nie śmiałam o tym myśleć, że może kiedyś i ja stanę kiedyś za pulpitem dyrygenckim.
Mój wzrastający głód obcowania z orkiestrą i muzyką na żywo miały zastąpić mi koncerty w Filharmonii Krakowskiej, na które regularnie chodziłam z moją ówczesna sympatią Olkiem. Chodził ze mną ciągle… towarzysząc mi również w wyprawach do teatru, na wystawy i filmy.

Internat Sióstr Urszulanek – Kraków
Mój pobyt w krakowskiej bursie zakończył się po pierwszym semestrze. Rodzice widząc lekki styl życia w bursie, postanowili to zakończyć i „rzucili” mnie na zupełnie mi obcy, koszmarny grunt internatu Sióstr Urszualanek. Klasztor mieścił się tuż obok Wyższej Szkoły Muzycznej, na przeciwko Poczty Głównej, którą to uczelnię później ukończyłam, Patrząc z okien mojego „więzienia” patrzyłam z tęsknotą w okna tamtej muzycznej, nie osiągalnej wówczas dla mnie, krainy…
Internat u sióstr to był tzw. pobyt dzienny, było nas tam tylko kilka dziewczyn, tylko tam jadłyśmy i uczyłyśmy się do wieczora. Następnie każda szła do swojego miejsca zamieszkania na nocleg, ja do mojej cioci Heleny, która mieszkała nie daleko klasztoru. Wspominam to jako koszmar! Maleńki pokoik bez łazienki, który za dnia pełnił rolę pracowni krawieckiej, bez okna, wśród różnorodnej galanterii krawieckiej. Pamiętam, że na noc rozkładałam żelazne łóżko, wąskie i niewygodne. Dodatkowo, ta dziupla była nie ogrzewana, a zimy były wtedy srogie. Spałam więc w kurtce, przykryta jakimś nędznym kocem i rano skoro świt zrywała się w tym, co miałam na sobie i biegłam na śniadanie do klasztoru, a potem do szkoły… .

Rano w klasztorze, chyba o 7. było śniadanie, potem zajęcia w liceum muzycznym do 15. Potem z powrotem do klasztoru na obiad i nauka do wieczora. Miałyśmy tam specjalna sale do nauki, każda miała swoje osobne miejsce. Cały czas musiała być cisza, siostra Ludwika pilnowała nas i bacznie patrzyła czy się należycie przykładamy do lekcji.
Wtedy panowała moda na zeszyty z fotosami popularnych aktorów i aktorek. Były to najczęściej zdjęcia czarno-białe ówczesnych idoli. Do tych fotosów dobierałam teksty piosenek, najczęściej z filmów o miłości. Do dziś pamiętam tamte fotosy z czułymi pocałunkami, piękne aktorki w objęciach znanych amantów kina… Fotosy z Zofią Loren, Gina Lollobrygida, Jean Mare, Brigitte Bardot /główny symbol seksu tamtych czasów/, Gerard Filip, Clark Gable, Simone Signoret. Szczególnie pamiętam film „Koty” – świetne kino psychologiczne, ze znakomitymi kreacjami Simone i jej męża. I ta jej uroda: skośne oczy, leniwe, zmysłowe ruchy…

Jeden z moich albumów z fotosami
Gdy siostra Ludwika zobaczyła u mnie te „nieprzyzwoite” zeszyty, w których oczywiście nie było nic nieprzyzwoitego, no może oprócz tekstów piosenek o miłości. Ta moja wieczna pogoń za miłością, od wczesnych lat nie spełniona, piosenki pisane zielonym atramentem (wtedy w użyciu były tylko wieczne pióra). To był u mnie okres „zielony” – fioletowego atramentu wówczas nie było, tylko czarny i czerwony. Kiedy siostra zobaczyła, te jej zdaniem, „nieprzyzwoite” dziewczyny, które w rzeczywistości były piękne i zgrabne, w obcisłych, wydekoltowanych sukniach – usiłowała mi je skonfiskować… Ja oczywiście nie chciałam ich oddać więc szamotała się ze mną, aż w końcu wykręciła mi ręce do tyłu i wyrwała mi mój skarb. Tego, co było potem dokładnie już nie pamiętam, za to dobrze zapamiętałam ból rąk, wstyd i upokorzenie oraz żal do całego świata.
Te zeszyty później przeszły płynie w coś, co nazywało się wtedy i tak jest do dziś pele mele. Już pewnie bardziej znane współczesnym nastolatkom.

Ale była też druga, lepsza strona tamtego okresu, związana z moją duchowością i wrażliwością. Jednym z najważniejszych wydarzeń tamtego okresu była dla mnie klasztorna pielgrzymka do Częstochowy. Do dzisiaj pamiętam ogromne wrażenie, jakie zrobił na mnie cudowny obraz, przed którym modliłam się gorąco o pomoc w moich kłopotach z nauką oraz o powrót do rodzinnego Tarnowa. Kraków wówczas nie był dobrym miejscem dla takiej wrażliwej dziewczyny jak ja.
Dodatkowo, przez jakiś czas towarzyszyła mi uporczywa myśl o życiu zakonnym… Zresztą klimat życia zakonnego, skupienie, modlitwa i medytacja były i są nadal obecne w moim życiu (z małymi przerwami).
Siostry namawiały mnie na wstąpienie do ich zgromadzenia bo przecież ładnie śpiewam, gram i ktoś taki byłby potrzebny Panu Bogu i… siostrom. Jednakże ja ze swoim nieposkromionym temperamentem, żywiołowością, ślizgająca się po błyszczących klasztornych posadzkach (w tym przed kaplicą), nucącą i gwiżdżącą „zakazane” piosenki o miłości – zupełnie nie pasowałam do tego miejsca. Moja nieokiełznana osobowość rozniosła by pewnie klasztor.

Poza klasztorem, Kraków w tamtych latach (59/60) wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Oczywiście, pozostały stare linie tramwajowe, w tym na Salwador, która biegła przez ulicę Basztową. Słyszałam więc i widziałam przez okno (tuż przy nim stała moja ławka), przesuwające się po torach tramwaje i ich charakterystyczne dzwonki ostrzegawcze. Jak już wspomniałam, okna mojej klasy wychodziły właśnie na ulicę Basztową, a ja siedziałam wtedy w trzeciej ławce pod oknem, obok mnie siedziała Baska H. Tak, jak w podstawówce, byłam także wtedy bardzo żywa, ciekawa świata, nerwowa, co można było pomylić z niespokojną i niepokorną naturą. Te cechy pozostały we mnie przez wiele lat i trwało aż do momentu skończenia pracy na scenie i przejścia na emeryturę.

Na kolonii w Wiśle Malince
Moje życie osobiste i zawodowe, to był ciągły pospiech i niepokój i dręczące mnie pytania, czy zdążę wykonać wszystko co sobie zaplanowałam… W tamtym krakowskim liceum muzycznym nie spotkałam się z jakimś ujarzmianiem mojego temperamentu, dzięki czemu mogłam się „wyżyć”. Głównie na klawiaturze fortepianu, dzięki mojej pani profesor Artwińskiej, która dobierała odpowiedni dla mnie repertuar, techniczny, żywiołowy i to co lubiłam najbardziej – muzykę programową, obrazującą mój ówczesny wewnętrzny świat. Oczywiście były też etiudy – Bach, sonaty Haydna i Mozarta, które solidnie ćwiczyłam ale to muzyka programowa pozwalała mi zobaczyć moje wnętrze i bogatą wyobraźnie. Wtedy też były pojedyncze próby rysowania, wcześniej wspominałam już o autoportrecie, narysowanym ołówkiem na szybie okna mojej klasy. Niestety, nie wiedziałam wtedy ani też nikt nie zwracał uwagi na moje rysunki, czy było to dobre więc się nie zachowały. Zawsze miałam niską samoocenę więc nie robiłam prób oceniania tego co robiłam.
Dzwonki tramwajów, rezonowały z moja ręką rysująca różne scenki, tworząc sprzężenie zwrotne z moi słuchem, który miałam wg. profesorów, znakomity, tzw. absolutny. I tak pozostało to do dzisiaj!
Krakowem nie da się nie być zafascynowanym, jednakże to były inne czasy, mniej hałaśliwe, bardziej zielone… Pamiętam, że lubiłam chodzić do pobliskiego ogródka jordanowskiego oraz na kopiec Kościuszki. Tamte czasy przetrwały tylko we wspomnieniach i pamiętniku… Ale rozbudzone wówczas zainteresowanie warsztatem dyrygenckim, który z uwagą obserwowałam podczas koncertów w Filharmonii, pozostały we mnie na długie lata… Ukształtowały mnie.

Moim idolem jest nadal maestro Jerzy Maksymiuk i oczywiście charyzmatyczna Agnieszka Duczmal. Oni zawsze przemawiali do moje wrażliwej duszy. Agnieszka Duczmal jedną ręką trzymała puls batutą, a drugą dyrygowała sercem…
Reasumując ten jeden rok w krakowskim liceum muzycznym nie był zły… wiele zobaczyłam, poszerzyłam ogólnie moja wiedze o świecie i muzyce, poznałam nowych ludzi, miałam dobre relacje z koleżankami i kolegami oraz moim pedagogami, tak od przedmiotów muzycznych jak i ogólnych.
Gdyby nie moje marne umiejętności z przedmiotów ścisłych, które pewnie można było jakoś wyćwiczyć, to na pewno wytrwałabym tam do matury.
A wtedy zupełnie inaczej potoczyłyby się moje losy, z perspektywy czasu myślę, że pewnie z korzyścią dla mnie ale cóż… Gdzieś tam mamy zapisany cały scenariusz naszego życia i chyba w młodym wieku nie mamy potrzebnej samoświadomości, możliwości ani też umiejętności właściwego rozpoznawania otaczającej nas rzeczywistości.
Koniec części trzeciej
Bożena Kwiatkowska
Zdjęcia pochodzą z archiwum autorki.